Złoto Alaski, złoto Czukotki
Kim są ludzie na tych zdjęciach? Mężczyzna po prawej to Jack Chesterfield Hines, rocznik 1877, urodzony w San Francisco. Człowiek po lewej to Konstanty Podhorski, urodzony w 1859 roku w Mikołajówce w guberni Kijowskiej. Co ich ze sobą łączy? Niewątpliwie to, że dnia 21 marca 1907 roku, w miejscowości Goldfield w amerykańskim stanie Nevada, Jack Chesterfield Hines zabił Konstantego Podhorskiego czterema strzałami z bliskiej odległości. Konstanty miał wtedy 48 lat, Jack 25. Po tym wydarzeniu Jack żył jeszcze długie lata aż do 1962 roku. Zdążył opublikować swoje wspomnienia. Także dotyczące tego wydarzenia, spójrzmy.
Jack Hines:

„Zobaczył mnie. Chciał wstać, do połowy podniósł już swoje ciężkie ciało z krzesła. Jego twarz gwałtownie bladła. W końcu wstał i sięgnął za siebie. Wyciągnąłem pistolet. Nie ośmieliwszy się spuścić ze mnie wzroku, rozpaczliwie macał za sobą chcąc dosięgnąć kieszeni płaszcza, który wisiał za nim na ścianie. Moja pierwsza kula trafiła go w głowę. Kiedy pochylił się do przodu, druga i trzecia kula przeszyły jego pierś. Podszedłem, stanąłem nad nim i wpakowałem czwartą kulę prosto w jego głowę, leżał już wtedy twarzą do ziemi. Restauracja była w chaosie. Kobiety krzyczały. Stoły poprzewracano i tłum walił do drzwi.”
Co pozostawił po sobie Konstanty Podhorski? Pomińmy te 12 procent akcji „Northeast Siberia Company”, przedsiębiorstwa zajmującego się na początku XX wieku eksploatowaniem złóż złota na Czukotce. Zresztą już wtedy na pół bankruta. Z naszego punktu widzenia, ważniejsza jest kolekcja przedmiotów z Alaski i Czukotki, które zebrał Podhorski a które można obecnie znaleźć w naszym muzeum a także Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie.
Oprócz nich, Podhorski pozostawił także album zdjęć, a dokładniej kilka albumów. Do dzisiaj raz na jakiś czas pojawiają się niespodziewanie na którejś z
aukcji staroci. Dzięki uprzejmości ZPAF i pana Adama Soboty, eksperta w dziedzinie fotografii, wieloletniego pracownika Muzeum Narodowego we Wrocławiu, dotarliśmy do zdjęć jednego z takich albumów, zawierającego blisko 100 fotografii. Nie wszystkie są autorstwa Konstantego. Ale wszystkie pozwalają nam spojrzeć na świat jego oczami.
Poza tym nie tylko zabójca Konstantego miał ciągoty pisarskie. Sam Podhorski, przez dłuższy czas opisywał swoje przygody w czymś w rodzaju reportażowego dziennika. Już po jego śmierci dziennik podzielono na części i opublikowano w gazecie Dziennik Kijowski jako cykl reportaży pt. „Po obu stronach cieśniny Beringa.”
Mamy więc trzy elementy: wspomnienia Konstantego Podhorskiego, jego fotografie oraz książkę napisaną przez jego zabójcę. W dodatku badania nad kolekcją Podhorskiego zaprowadziły także i nas na wybrzeże cieśniny Beringa. Aż się prosi, aby spróbować przy pomocy połączonych informacji opowiedzieć tę historię bez happy andu. Co zaprowadziło polskiego szlachcica na Alaskę i dlaczego zakończył życie w Nevadzie?
Zaczynajmy.
Konstanty Podhorski:

"W listopadzie roku 1899 mieszkałem w Paryżu od kilkunastu miesięcy. Jakiekolwiek by tam się myśli po głowie snuły, wesołe czy smutne, Paryż Paryżem: kusi, pociąga, pozostawiając najczęściej w rezultacie, rodzaj rozczarowania oraz zmęczenia tak fizycznego, jak moralnego.
Otóż między tymi wszystkimi, którzy jak ja poszukiwali wrażeń w restauracjach teatrach, bulwarach i t. d., bodaj czy nie 60% jest Anglików i Amerykanów, między którymi znowu obywatele Stanów Zjednoczonych rekord trzymają. Nic dziwnego, że w krótkim przeciągu czasu poznałem pewna ilość ciekawych Yankeesów. Tych niewielu przekonało mnię po pewnym czasie, że żywot bez celu, który prowadziłem od kilku miesięcy, nie tylko że mnie nużył, ale i nie bawił, że szukanie rozrywki mniej miało na celu samą zabawę, jak potrzebę zabicia czasu i zabałamucenia podrażnionych nerwów, a bodaj czy nie najbardziej chęć rozproszenia pewnego moralnego spleenu, któremu podlegałem.
Chciałem pokosztować na miejscu tego życia, tak nowego dla mnie, życia, celem, którego jest interes, a ideałem dolar w jak największej ilości. Pomimo tej nieświadomości wyższego businessu i tej szacherki na większą skalę, coś mnie parło spróbować, było to czemś nowem niedoświadczonem, a trudności do zwalczenia i możliwy sukces w przyszłości pociągały mnie jak magnes - jak usta pięknej kobiety. Zabawiwszy kilka dni w Londynie, d. 16 listopada 1899 r. podczas gęstej mgły i przejmującego chłodu, wsiadłem w Southampton na parowiec American Line “St. Paul”, aby wysiąść dopiero w New-Yorku.
Dopiero ósmego dnia z rana na horyzoncie zaczęły się zarysowywać brzegi Ameryki, wszyscy byliśmy na pokładzie i lornetki przechodziły z rąk do rąk. Minęliśmy malownicze brzegi Long Island, a olbrzymia statua Wolności, przypominająca z daleka Bawaryę Monachijską, zaczęła coraz wyraźniej wynurzać się z fal morskich, imponując rozmiarem i jak gdyby wskazując na potęgę przemysłu i dolara kraju, do którego zbliżaliśmy się z szybkością dwudziestu węzłów na godzinę.
Rosyanie i Polacy z dobrym wychowaniem i pewnymi środkami materyalnemi, z powodu trudnych dla wymowy i zapamiętania nazwisk, zwykle tytułowani są przez amerykanów jakimś szumnym dodatkiem. Baron, count, prince, duc, mało ich to obchodzi czem on jest właściwie, ale jakiś tytuł mieć musi, aby uniknąć bezustannego powtarzania mister taki lub owaki, którego wymaga konieczna grzeczność w mowie angielskiej na każdym kroku. Co do mnie, przechodziłem przez wszystkie te stopnie heraldyczne."
Jack Hines:

"To było wiosną 1905 roku, kiedy po raz pierwszy spotkałem hrabiego Konstantego Podorskiego. Widywałem go na mieście już wcześniej na przeciągu kilku lat, nawet napisałem kiedyś o nim artykuł do swojej kolumny w gazecie. W tamtych czasach zawiązało się coś w rodzaju międzynarodowej paczki w Nome. Magia złota przyciągała pewnego rodzaju spekulantów i poszukiwaczy przygód, ludzi pieniądza i wpływów z całego świata. Podorski był jednym z nich. Urodzony w polskiej, arystokratycznej rodzinie, został mianowany generalnym gubernatorem jednej z prowincji na Syberii pod panowaniem Cara. Bardzo mocno inwestował też na Alasce w akcje wydobycia złota i pokonywał cieśninę Beringa od czasu do czasu, żeby mieć oko na swoje tutejsze interesy. Podczas gdy on przebywał w Nome, jego okręt czekał na niego gotowy na morzu, a on od czasu do czasu zapraszał gości na pokład. Cała śmietanka towarzystwa z Nome bywała zapraszana na wystawne bankiety, pijaństwo i ogólne szaleństwo trwające nie raz całą noc."
Konstanty Podhorski:

"Korzystając z pobytu w New Yorku i grzeczności moich znajomych aferzystów, godzinami siadywałem po rozmaitych biurach, przypatrując się manipulacyi interesów w najrozmaitszych kierunkach.
Otóż jeszcze sława Klondyke i miasta Dawson była w swej pełni, kiedy raptem gazety kalifornijskie, a za niemi i inne zaczęły donosić o nowych odkryciach złota w północnej Alasce, tak zwanym półwyspie Sewarda. Około Cape Nome, u samego wejścia do cieśniny Beringa miano znaleźć niewidziane dotąd pokłady złota, rozciągające się na olbrzymich przestrzeniach. Gorączka złota opanowała ponownie całą Amerykę i tysiące ludzi zaczęło się wybierać do tej nowej ziemi, nie pomni, że była zimna i że kraj, o którym mowa stanowił w tej chwili jedną bryłę lodu i był odciętym od wszelkiej komunikacyi.
Jak to poprzednio wymieniłem, gorączka Alaski opanowała całą Amerykę północną, nie wyłączając Kanady. Dziesiątki tysięcy ludzi napłynęło i odpływało z dniem każdym do Seattle i San Francisco, aby złapać pierwszą okazyę dostania się do tej błogosławionej ziemi, o której dzienniki niestworzone rzeczy wypisywały i w której wystarczyło tylko się pochylić, aby złoto zbierać garściami. Od razu więc powstały towarzystwa nawigacyjno-transportowe, skupujące tak nowe, jak już dawno zbrakowane statki, żaglowce i skunery, ładujących na nie ludzi i towar po brzegi i wysyłając to wszystko na wolę Bożą, pobrawszy szalona płacę i nie biorąc żadnej odpowiedzialności na siebie.
Co chwila zaczęły też dochodzić wieści o popsutych lub zaginionych statkach, napełnionych ludźmi i towarem. Wieści te nie odstraszały odważnych awanturników i co kilka dni wehikuły wodne podobne do tamtych, wypływały z portu, nabite ludzki i zapasami najrozmaitszego gatunku. Przyjechałem do Seattle, po odejściu całej pierwszej flotylli tych pływających trumien.
W Seattle, stolicy stanu Washington położonej nad malowniczym Puget Sound, zakończonym cieśnina Juan de Fuca, mieście nowo powstałem i rozwijającem się z bajeczną szybkością, musiałem czekać z górą tydzień na pierwszy statek odchodzący do Nome, miasta, założonego przed kilku tygodniami na półwyspie Sewarda na północnej Alasce."
Komentarz MEK:

K. Podhorski na trasie swoich przejazdów na Alaskę, był częstym gościem hotelu Butler w Seattle. W zbiorach Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie do dziś zachowała się list napisany przez niego na firmowym papierze. List jest co prawda datowany na 1905 rok, a więc uprzedzamy fakty, jednak przytoczmy go już teraz jako ciekawostkę.
Seattle, Wash., 28 V 1905
Mój Kochany Emmanuelu
W chwili, w której nastąpi „ten dzień” (the day) w twoim życiu, w którym ulewa serdecznych życzeń i błogosławieństw na ciebie spłynie, ja – będę zupełnie odciętym od świata i jego rozkoszy. Dlatego też dzisiaj na wsiadanem na statek w celu udania się tam, gdzie wieloryby rosną a nawet marna trawa nie rośnie, posyłam Ci mój drogi te wszystkie najserdeczniejsze „oby Ci…, które zechcecie wyczytać w mem sercu i w tej przyjaźni, którą zawsze dla Ciebie miałem, mam, i mieć będę. – Do tej wiązanki mych życzeń, d’homme a homme – de moi a toi, zechciej też proszę włączyć w „tym dniu” w moim imieniu, cały bukiet drugich, nie mniej szczerych – i złóż je u stóp twojej Pani. – a teraz mój światły doktorze i kochany kuzynie – un bon voyage – tobie do raju, a mnie do Czukczów, przyczem ściskam cię jak najczulej umiem ściskać mężczyznę i śle ci aurevoir w listopadzie - b. Quai d’Orey.
Twój
Konst. Podhorski
Konstanty Podhorski:

"Pierwszym który wrócił był parowo-żaglowiec, pod nazwiskiem “Jeanie”, używany dawniej dla połowu wielorybów w Arktyku; statek mocny, ale odpowiedniejszy do transportu bydła niż ludzi.
Czekać dłużej nie chciałem, dostałem więc z trudnością bilet przejazdu na owej “Jeanie” I puściłem się w dalszą drogę.
Odległość z Seattle do Nome, które nie wiem, dlaczego wymawia się Num, ma być 2,840 mil, czyli mniej więcej 3,970 kilometrów, a czas przejazdu tej przestrzeni zależy od najrozmaitszych okoliczności.
Statek “Jeanie” przerobiony naprędce z towarowego na osobowy, pozbawiony był najelementarniejszego komfortu. Bo mówiąc już o podróżnych drugiej klasy, którzy mało co lepiej byli pomieszczeni od kur w kojcu, pasażerowie tak zwanej pierwszej klasy płacąc 120 dolarów, wtłoczenie byli po trzech i po czterech w przegródki sześć stóp długości i cztery szerokości. Łóżka ułożono jedno nad drugiem, a przestrzeń między niemi taka, że człowiek o trochę szerszych plecach lub tuszy nadnormalnej z trudnością mógł się z lewego na prawy bok przewrócić. Jako światło jedną małą, naftowa lampka w kajucie, kołyszącą się w rogu bez szkiełka, kopcąca i rozsiewająca zapach, chwytający za gardło.
Statek niewielki, wąski, nawet w dni pogodne kołysał się bez przerwy, większa więc część jadących była chorą na morskie dolegliwości, a ten, który był tuż nad moją głową, chyba cierpiał najwięcej.
Pokład zawalony był węglem, drzewem i bankami z naftą, z których niektóre przeciekały, czyniąc tłuste plamy na niezajętych miejscach. Z tyłu statku na ścianie od kuchni, która szczęściem była na pokładzie, wisiało na hakach mięso wołowe i baranie, przeznaczone na nasze steaki i kotlety, przykryte starym żaglem nieopisanego koloru, sztywnym jak blacha, z powodu ilości ciał chemicznie z nim związanych. Ta część statku była ulubionym przybytkiem jedenastu czy dwunastu psów, które mieliśmy z sobą i które wprawiały się w skoki, aby się dostać do pięt tych wisielców.
Co zaś do moich towarzyszy podróży, a było nas w pierwszej klasie oprócz pięciu kobiet i wspomnianych jedenastu psów, około sześćdziesięciu, dziwne to były typy.
Rośli, muskularni, o spalonej skórze, ubrani najdziwaczniej, przeważnie w nieprzemakalne płótna, nasycone oliwą i gutaperką, w jasne miękkie kapelusze o szerokich brzegach, w żółte sznurowane buty, dochodzące do kolan, z kawałkiem prasowanego tytoniu w ustach, który dzień cały przeżuwali, plując na wszystkie strony bez najmniejszego względu i litości; opasania oni byli skórzanymi paskami, naszpikowanymi ładunkami, przy których wisiał duży, zwykle mocno zardzewiały rewolwer. Pięciu słów nie potrafili wypowiedzieć bez jakiegoś przekleństwa, ale przytem pełno tam było humoru i nadziei, że Alaska da to, czego im rodzinna strona odmówiła, nadziei, która zapewne dziewięć dziesiątych zawiodła. Twarze ich przeważnie wygolone, miały wyraz kompotu z lisa, południowego Indyanina i pokątnego doradzcy, z oczów zaś i z mowy widać było, że gotowi postawić wszystko na jedną kartę.
Byli też między nimi i inni, ubrani stosunkowo z pewną elegancyą, z podbitemi oczyma, ze złotymi łańcuchami u zegarka, na których psa uwiązać można by było, z cygarami w ustach od świtu lub żujący gumalastykę od rana do nocy. Ci przedstawiali znany w Ameryce typ graczy zawodowych “professional gamblers”, czym też i byli. Jechali oni do Alaski także po zdobycz złota, ale nie z ziemi, jak wpierw opisani, a przy stolikach rulety, pokera, faro i innych wielu gier, w które każde centrum górnicze obfituje. Tymczasem, aby wprawy nie stracić, od rana do nocy grali ze sobą lub z innymi amatorami narodowego pokera.
Z kobiet, których było pięć, dwie były żony, czy coś w tym rodzaju dwóch jadących do Nome adwokatów, trzy zaś pozostałe, czystej krwi francuzki, które przeszły przez wodę i ogień oraz dziesiątki miast amerykańskich, szukając na stare lata - un burreau de tabac coute que coute.
Dopiero dwunastego dnia z rana obudzeni zostaliśmy okrzykami: Land, land in sight, come boys, and see the land. Przechodziliśmy obok wysp Prybyłowa; grupa wymienionych wysp, z których wyspa St. George'a jest największą, zostały odkryte przez Rosyanina, nazwisko którego noszą, w roku 1776.
Sławne są z ogromnej ilości specyalnego gatunku fok o bardzo pięknym futrze (fur seal), które skupiają się około ich brzegów. Prawo zabijania tych for rząd Stanów Zjednoczonych wydzierżawia za drogie pieniądze; od roku 1870 do 1890 prawo to wydzierżawiła Alaska Commercial Company, która w przeciągu tych dwudziestu lat zapłaciła samego podatku 6,880,000 dolarów. Ponieważ foki wybijano bez kontroli i najmniejszego względu, ilość ich z czasem zaczęła się zmniejszać i to pobudziło rząd do ograniczenia kontraktem cyfry zwierząt, które ma się prawo łapać rocznie. Nowy taki kontrakt uzyskała The North American Commercial Company z prawem zabijania nie więcej nad 20,000 sztuk rocznie. Wyprawa i przygotowanie tych futer ma być manipulacyą bardzo trudna i skomplikowaną, co je czyni cennymi; słyszałem, że jest tylko jedna rodzina, mieszkająca w Londynie, która posiada sekret odpowiedniego wyprawiania tych skór. Do dziś dnia też surowe skóry dziesiątkami tysięcy wysyłane są do Anglii, skąd, po wyprawieniu, wychodzą na światowy rynek.
Szesnastego dnia wyjazdu z Seattle ujrzeliśmy nareszcie Cape Nome, będący o jakie mil dziesięć od miejsca, w którem stoi dzisiejsze miasto Nome, cel naszej podróży.
Wedle praw amerykańskich, w bezludnej, do rządu tylko należącej okolicy każdy obywatel Stanów Zjednoczonych jeżeli go nikt nie uprzedził, ma prawo w celach poszukiwań górniczych, zająć kwartał 1,820 stóp i 660 stóp szerokości, zaś w miejscach, obranych na nowo formujące się osady, plac pod budowle, 100 stóp długości i trzydzieści stóp szerokości. Zająwszy wspomniane kawałki nowy właściciel stawia kołki po czterech rogach i jeden pośrodku z kartką, na której są szczegółowo opisane granice zajętego gruntu i data lokacyi, a podpis i tożsamość właściciela stwierdzone przez jednego lub dwóch świadków.
Gdym wylądował w Nome w ostatnich dniach lipca, prawie cały półwysep Sewarda, w którym Nome jest położone, był już podzielony opisanym wyżej sposobem, a kołki, oznaczające zajęte płace w nowopowstałej osadzie Nome, sterczały na kilkunastu kilometrach, tak z jednej, jak z drugiej strony centrum, w których wśród kilku tysięcy namiotów i kilkudziesięciu skleconych z desek budynków koncentrowało się życie też przyszłej górniczej stolicy północy."
Jack Hines:

"Podorski był człowiekiem około czterdziestki, dobrze zbudowanym, krępym i przystojnym. Lubił ubierać się w wyszukane wojskowe mundury. Kiedyś podróżował i żył po całym świecie i znał z pół tuzina języków obcych. Miał taki roszczeniowy, arogancki sposób bycia, który jak się wydaje załatwiał mu wszystko czego tylko potrzebował. Z kobietami włącznie. W tamtych czasach, tacy faceci jak Podorski byli nazywani „lady-killers”. Wszędzie, gdzie by się nie pojawił miał przy sobie jakieś kobiety. Też byliśmy zaproszeni i zabrani razem z innymi gośćmi wczesnym wieczorem, a Podorski witał nas na pokładzie. Miał na sobie bladoniebieski, wojskowy płaszcz oblamowany złotem i świeżo wyprasowaną koszulę i bryczesy. Przywitał nas oszczędnym wojskowym ukłonem. Sam bankiet był tak szalony jak to sobie wyobrażałem. Tuzin kelnerów czuwało na nowymi posiłkami i napełnianiem kieliszków. Podorski miał też orkiestrę i po odejściu od stołu były tańce. Nie spotkaliśmy Podorskiego więcej tej wiosny. Wspominam go tylko z powodu roli jaką odegrał w moim późniejszym życiu."
Konstanty Podhorski:

"Chociaż nowa napływająca ludność, kiedy znajdując wolnego miejsca w pobliżu Nome, wychodziła z prowizyami na plecach w dalsze strony szukać miejsc niezajętych robiąc przytem nowe odkrycia pokładów złota najrozmaitszej wartości. Inni zaś, leniwsi lub mniej dbający o prawo państwowe, zakradali się po prostu do już zajętych placów, wyrzucali kartki i napisy poprzedników i stawiali swoje natomiast. Stąd bójki i kłótnie nieustanne kończące się najczęściej strzałami z rewolweru i raną lub śmiercią jednego z interesowanych.
O sądzie i policyi w tym czasie mowy jeszcze nie było, siła i przebiegłość były prawem, a stąd panował chaos nieopisany i prawdziwe walki co chwila. Widok Nome o tej porze był też jedyny w swoim rodzaju: krzyk, tłok, stukanie młotów i toporów przy powstających budowlach, tu strzał, tam pięście w robocie, wrzaskliwe targi, pijatyka, śpiewy, jednem słowem, gdziekolwiek się udać, wszędzie rozbestwienie i wrzawa piekielna. Gdy przybyłem po raz pierwszy do Nome w 1900 roku, oprócz kilku tysięcy różnokolorowych namiotów, rozrzuconych po piaszczystym brzegu, jedna tylko ulica była jako tako zabudowana.
Domy z desek, jedno i dwupiętrowe, przylepione jedne do drugich, stały szeregiem po obu stronach Front Street.
Między tą ulicą a morzem, ciągnęła się długim pasem, około stu stóp szerokim, piaszczysta smuga, na której kilkanaście tysięcy ludzi już kopało i myło złoto. Była to tak zwana “The gold-bearing beach”, której Nome zawdzięcza swoją egzystencyę.
Trzech szwedów, z których jeden E. Lindenblum, był krawczykiem w Oakland obok San-Francisco, następnie prostym majtkiem na małym żaglowcu, z którego uciekł, drugi Jafet Lindenberg pastuchem reniferów przy szwedzkiej misyi w Alasce i trzeci Johan Bryneston też eks-majtek, nie mający trzech dolarów razem, puścili się w ten sposób z łopatą na Bożą wolę. Znalazłszy ślady złota w łożysku wyschniętej rzeczki, zajęli w niej prawem dozwolone trzy działki i temu Nome zawdzięcza swoje istnienie, a Alaska stała się sławną na całym świecie. Działo się to w jesieni roku 1898; w rok później Lindenblum sprzedał czystego złota za sumę 260,000 dolarów, Lindenberg z górą za trzykroć, a Bryneston za pół miliona. Dzisiaj, w 1902 r., ci trzej, jak ich tu zowią “Lucky swedes” utworzyli kompanię akcyjną “Pioneer Mining Company” i mają z górą milion dolarów rocznego dochodu."
Komentarz MEK:

Wygląda jednak na to, że nie tylko „szczęśliwi Szwedzi” dorobili się w Nome majątku. Pośród zdjęć K. Podhorskiego ze zdziwieniem znaleźliśmy też to, przedstawiające dwóch mężczyzn i kobietę. Podpis nie pozostawia wątpliwości. To słynna Sinrock Mary zwana też kiedyś Królową Reniferów. Już pobieżny rzut oka w Internet daje nam obraz nietuzinkowej postaci. Urodzona w 1870 roku, pochodząca z grupy Inupiat (alaskańscy Innuici), była businesswomen i jak donosiły współczesne jej źródła, najbogatszą kobietą Alaski. Źródłem jej bogactwa była rozwinięta hodowla reniferów. Jak to się jednak stało? Renifery nigdy nie były hodowane przez rdzennych mieszkańców Alaski. Otóż Sinrock Mary, była tłumaczką kapitana amerykańskiej straży wybrzeża, Michaela Healy, zwanego Ryczącym Mikiem. To on sprowadził pierwsze azjatyckie renifery na Alaskę, a Mary wzięła w swoje ręce resztę. Przede wszystkim kontrakty dla amerykańskiego wojska, któremu dostarczała mięso tych zwierząt. Gorączka złota tylko zwielokrotniła listę jej odbiorców.
Konstanty Podhorski:

"Krajowcy, chociaż okryci jeszcze w skóry reniferów, włosem na zewnątrz, swobodnie przesuwali się między tłumem tych nowych przybyszów, tak zwanych w ich języku Crikroki, ofiarując rozmaite swoje wyroby, za towar lub pieniądze.
Mając pamięć świeżą jak dzieci, chwytali prędko i z łatwością słowa angielskie i ich znaczenie, objawiając przytem z dniem każdym coraz wybitniejszych gust do whisky i tytoniu, oraz dolara, wartość którego zaczęli petit a petit oceniać na równi z krzewicielami tej, tak wysoko cenionej cywilizacji.
Nie zdążyłem jeszcze oprzytomnieć i myśli zebrać, co i jak mam począć z sobą i z moimi kuframi, kiedy namiot dużych rozmiarów, naciągnięty na ramach, z szumnym napisem Café de Paris zwrócił moją uwagę.
Zaledwie przekroczyłem próg, gdy padł okrzyk: Hello mon cher, est-ce posible vous ici? I kilka wyciągniętych rąk zatrzymało mnie w miejscu. Z prawdziwą przyjemnością i zdziwieniem ujrzałem przed sobą trzech Francuzów, których dobrze znałem w New-Yorku i z których jeden, le vicomte Henry du Parc, był mi zawsze miłym i sympatycznym towarzyszem. Dwaj inni byli to hrabiowie Jacques i Gabriel des Garets.
Jednego poranku zjawił się do nas niejaki kapitan Tomkin, Anglik, z propozycją udania się na wyspy Diomeda, o których wiedział, że zawierają kwarc bogaty w złoto. Wspomniane wyspy, położone o jakie dwieście mil od Nome na północ, leżą na samej granicy między cieśniną Beringa a Lodowatym oceanem.
Było to w chwili, kiedy kilku Eskimosów przyniosło do miasta kilkanaście pięknych skór błękitnych lisów, pochodzących jakoby z wysp Diomeda, to też chęć dostania czegoś w ręce, a i żyłka myśliwska, zdecydowały mnie i du Parc’a do odbycia tej podróży i przekonania się na miejscu o wartości krążących pogłosek.
Dla odbycia tej ekspedycji najęliśmy niewielki dwumasztowy żaglowiec, nie mający więcej pięćdziesięciu ton wymiaru, pod nazwiskiem “Francis Alice” i przy pierwszym sprzyjającym wietrze, zaopatrzywszy się poprzednio w żywność na miesiąc, wyruszyliśmy w drogę.
Do Cape Prince of Wales, łupinka nasza płynęła dość szybko…nad ranem szóstego dnia od chwili naszego wyjazdu z Nome ujrzeliśmy grupę wysp Diomedu, składająca się z trzech małych wysepek obok siebie położonych, z których największa wyspa Ratmanow, położona najbardziej na zachód od brzegu amerykańskiego, należy do terytoryum azyatyckiego i jest własnością Rosyi. Wyspa Ratmanow jest oddzielona wąskim pasem wody, około półtora kilometra szerokim od wyspy Kruzensterna połowę mniejszej od poprzedniej, która jest własnością Stanów Zjadnoczonych. W jednym z rogów wyspy, wcinającym się tępym językiem w Lodowaty ocean, zastaliśmy dość dużą osadę Eskimosów, niedotkniętych jeszcze zębem cywilizacji, mieszkających w jamach pokrytych skórami z morsza, którzy oglądali nas z ciekawością, ale przyjęli życzliwie. Obok tej osady rozstawiliśmy namiot, z zamiarem rozlokowania się na kilka dni i rozpoczęcia naszych poszukiwań.
Wziąwszy więc oprócz Winchesterów nasze rewolwery, wsiedliśmy na łódkę z towarzyszącym nam kapitanem i popłynęliśmy do brzegów. Kapitan i majtek, którego mieliśmy z sobą, zostali przy łodzi, a ja, znalazłszy mniej strome miejsce, zacząłem się wdrapywać na górę. Wtem doszedłem do miejsca tak prostopadłego, że ani kroku dalej zrobić nie mogłem, mając do tego z sobą aparat fotograficzny przewieszony przez ramię, a w ręku Winchestera, byłem poniekąd pozbawiony swobody ruchów.
Na czworakach zacząłem pełzać. Udało mi się to jakoś nieźle, w chwili zaś, w której chciałem obejść skalę, aby się dostać na drugą jej stronę, co było zresztą nie lada zadaniem, usłyszałem ciche przytłumione kroki; jak się to stało, prawdziwie nie wiem, ale w jednej chwili byłem po drugiej stronie skały i ujrzałem o jakie dziesięć kroków przed sobą młodego, silnie zbudowanego Eskimosa, który się oddalał z zadziwiającą zgrabnością. Porwała mnie wściekłość, bo wszak ta bestya spokojnie siedziała za tą skala, przyglądając się z zimną krwią mojej, pełnej niezabawnych przygód, wędrówce i czekała widocznie bym kark skręcił. Krzyknąłem, chcąc go zatrzymać, Eskimos atoli począł zmykać coraz prędzej, chwyciłem wtedy za rewolwer, który miałem w pochwie przy pasku i wystrzeliłem w powietrze; Eskimos stanął jak wryty, a ja dałem mu do poznania dobitną mimiką, że jeżeli nie wróci natychmiast do mnie, to w łeb mu strzelę. Widocznie nie bał się, patrząc ze zdziwieniem na mnie oraz na rewolwer, skierowany ku niemu. Zapewne nie wierzył, bym mógł po raz drugi wystrzelić z tej niewielkiej sztuczki, którą bez kwestyi po raz pierwszy w życiu widział. Oczywiście nie miałem najmniejszego zamiaru zabić, lub ranić Eskimosa, trzymając go więc bezustannie na celu, pokazałem mu srebrnego dolara, dając do zrozumienia, że dam mu go, jeżeli mnie na dół sprowadzi. Jeszcze się wahał, lecz po chwili, jak kot przysunął się do mnie i rękę wyciągnął na przywitanie. Uścisnąwszy dłoń Eskimosa, przeszedłem następnie przez całą inspekcyę, oglądał bowiem moją kamerę fotograficzną, z wielkim zajęciem oraz rewolwer, licząc będące w nim kule; by go zadowolić i objaśnić mechanizm broni, wystrzeliłem po raz drugi, poczem zabrał dwa puste ładunki i starannie w torebce skórzanej, którą miał u paska, zachował."
Komentarz MEK:

W kolekcji przedmiotów pozostawionych przez K. Podhorskiego znajduje się duży zbiór niewielkich, niekiedy niezwykle ozdobnych torebek. Niektóre z nich mają wyraźny ślad eskimoski, inne czukocki, jeszcze inne Indian z grup Atapasków. Nie wiemy, dlaczego je zbierał. Nie wiedzieliśmy też do czego służyły swoim poprzednim właścicielom.
Podczas badań terenowych w osadzie Uelen na wybrzeżu cieśniny Beringa, miejscowy myśliwy Jurij Anczevantin po zobaczeniu torebek na zdjęciu nie miał wątpliwości, to torebki na naboje. Sam ma taką zrobioną przez żonę. Skóra foki gwarantuje nieprzemakalność. Jedyne co, to dodał zamek błyskawiczny dla wygody.
Innego zdania była Inga Kokorachtyna, twierdząca, że to „na pieniądze”. Ona sama używa podobnego portfela, który sobie zrobiła. Zaraz po rozmowie został podarowany naszemu muzeum.
Wygląda więc na to, że torebki te pełniły funkcję przechowywania tego co było akurat pod ręką i było cenne, pieniędzy, nabojów, pewnie też innych rzeczy. Niektóre z nich, szalenie ozdobne, być może były robione na sprzedaż.
Konstanty Podhorski:

"W Azyi zaś i Afryce szczerze się przyznaję, ludzie nie robią na mnie wrażenia ludzi, patrząc na krajowców tych części świata mimo woli prędzejbym ich zaliczył do zoologii niż antropologii, dowodem czego, że nieraz przychodziła mi niemądra myśl, że takbym chętnie zapolował na Chińczyka, Japończyka, Kafra lub Dahomejczyka, pomimo, że żadnych nieprzychylnych uczyć dla nich w sercu mojem nie noszę. Ta myśl przyznaję mimowoli się nasuwa, jak się jest między nimi i widzi się jak są niepodobni do tego typu, który przywykłem za ludzi uważać.
Gdyśmy doszli do łodzi, Tomkin i kapitan z pewnym już niepokojem oczekiwali na mnie, zaraz też siedliśmy do łódki i odjechaliśmy do Francis-Alice, by zjeść obiad i przenocować, pozostawiwszy na brzegu zadowolonego krajowca z moją fajką, która kupiona w Paryżu w Carnaval de Venise, nie spodziewała się, że zakończy swoją karyerę w zębach Eskimosa u samego wejścia do Lodowatego oceanu. Sic transit gloria mundi.
Tak się skończyła nasza wyprawa po złote runo i niebieskie lisy: kwarce znalezione przez Luckhearda podczas długiego pobytu na wyspie, poddane analizie, zawierały złoto, ale w zbyt małej ilości, by się opłaciło je wydobywać."
Jack Hines:

"Jesienią roku 1906 opuściłem Nome by nigdy już do niego nie powrócić. Wydarzenia, które doprowadziły do mojego wyjazdu są historią samą w sobie, osobistą historią. Długo wahałem się czy włączyć ja do książki, która przecież jest o Alasce. Chciałbym, żeby to wszystko co zamknęło w moim życiu etap Nome, nigdy się nie wydarzyło. Ale niestety wydarzyło się i jeśli tego nie opowiem moje opuszczenie Alaski, którą tak kochałem, będzie niewytłumaczalne. Do tej pory odmawiałem opisywania tej historii, jednak tyle różnych fantastycznych wersji już dotarło do moich uszu, że chyba muszę w końcu wyjaśnić coś, co już obrosło legendą.
Główny ciąg wydarzeń właściwie zaczął się 19 kwietnia 1906 roku.
Fala tsunami zatopiła wtedy całe wybrzeże Kaliforni dzień wcześniej. San Francisco osunęło się do morza. A prawda o kataklizmie została ogłoszona na następny dzień. Prawda przerażająca. Większa część San Francisco została zniszczona przez trzęsienie ziemi i pożar. Kiedy komunikacja telegraficzna wreszcie została przywrócona linia była zajęta tygodniami, bo każdy w Nome chciał odnowić kontakt z rodziną czy znajomymi. A i tak wielu ludzi nic nie wiedziało, aż do pierwszego statku, który przypłynął z San Francisco do Nome z początkiem czerwca.
A Mary dostała list od swojej matki.
Zdecydowaliśmy, że powinna do niej pojechać na następnym statku. Mogłaby spędzić jakieś dwa miesiące z matką a potem powrócić do Nome na parowcu Northwestern, który był przewidziany w Nome na 29 sierpnia."
Konstanty Podhorski:

W czasie mojej wędrówki po Arktyku, Nome przechodziło nową gorączkę z powodu znalezienia złota nad rzeką Kougerock, o jakie 120 mil na północ od tego miasta położoną. Ludzie bandami całemi tam się udawali, by pozajmować claim’y, a wieści o bogactwie tej nowej okolicy z dniem każdym przybierały coraz większe rozmiary.
Między znajomościami, które porobiłem w Nome, było dwóch braci Artur i Norman Brander, pochodzenia szkockiego, lecz urodzeni na wyspie Tahiti z matki miejscowej rasy Kanaków, którą ojciec ich poślubił, podczas gdy był konsulem angielskim na wyspach Towarzyskich. Obaj byli sympatyczni, a szczególnie starszy Artur, który miał z sobą bardzo miłą i przystojną żonę; często więc u nich bywałem, lubiąc ich towarzystwo.
Otóż Norman Brander wybrał się do owego Kougerocku, aby na miejscu się przekonać o prawdziwości krążących pogłosek. Powróciwszy po paru tygodniach, potwierdził to co vox populi głosił od miesiąca. Nabywszy przy tem dla siebie i dla brata połowę interesu w kilkunastu claimach, zaczął doradzać i mnie, bym kupił drugą połowę, która była na sprzedaż.
Rozpytawszy się jeszcze to tu to tam i znalazłszy wszędzie potakującą odpowiedź - zdecydowałem się na to kupno. Papiery zostały zamienione, suma 12,500 dolarów zapłacona i stałem się właścicielem 640 akrów ziemi, rozrzuconej w osiemnastu kawałkach po dystrykcie Kougerock w Alasce, ziemi, w której rozsypany złoty proszek był celem kultury. Zadowolony z kupna i pewien bogactw w bliskiej przyszłości, wraz z Branderami opuściłem na przedostatnim odchodzącym statku Nome dnia 24 października podczas strasznej śnieżnej zawiei i przy zaczynającej się ścinać wodzie przy brzegach.
Celem mojej podróży było San Francisco, gdzie postanowiłem większą część zimy przepędzić, aby na wiosnę roku 1901 powrócić przy pierwszej możebności do Alaski i rozpocząć roboty."
Jack Hines:

"Mary była tak szczęśliwa, że mnie spotkała, że właściwie nie dawała mi zniknąć ze swoich oczu. Ale zdawało mi się też, że dostrzegałem jakąś niezręczność w jej zachowaniu, jakiej wcześniej nie zauważałem. W końcu pewnego wieczora powiedziała:
- Jack, jest coś o czym chciałaby ci powiedzieć. Ale masz się nie denerwować i pamiętać, że to nic nie znaczy. Masz z tym nic nie robić, bo to był zwykły przypadek. Czy pamiętasz hrabiego Podorskiego?
Kiwnąłem głową.
- No więc kiedy wrócił do Nome – powiedziała wysławiając się z trudem – miał dużo interesów z moim ojcem. Kiedy ciebie nie było, nasza trójka wyszła parę razy na kolację. I pewnej nocy, kiedy wracaliśmy do pokojów mojego ojca, byliśmy sami parę chwil. On, znienacka wziął mnie w ramiona i pocałował mnie. Ale zaraz przeprosił, od razu. Potem widywałam go jeszcze parę razy z ojcem i zawsze zachowywał się doskonale. To wszystko, zwykły przypadek. Wiem, że to się już nigdy nie powtórzy.
Zapytałem czy Podorski jest w mieście.
- Tak, ojciec mówi, że on ma zamiar spędzić tutaj zimę – odpowiedziała.
Po chwili powiedziałem.
- Cóż, sama stwierdziłaś, że to był przypadek. Oczywiście zapomnimy o sprawie.
Już więcej nie wracaliśmy do tego. Ale jak wiadomo obiecać o czymś zapomnieć to jedno, a zapomnieć naprawdę to zupełnie inna rzecz. Przynajmniej dla mnie. Miałem wtedy 25 lat i byłem bardzo zakochany w mojej żonie. Kiedy Mary i ja gdziekolwiek wychodziliśmy, zdawałem sobie sprawę, że nieustannie rozglądałem się za Podorskim. I pewnego dnia wpadliśmy na niego w holu hotelu Golden Gate. Ukłonił się przed Mary, dość formalnie i wyciągnął rękę do mnie. Zawahałem się, ale uścisnąłem ją. To był mocny uścisk dłoni."
Konstanty Podhorski:

"Tem się zakończył mój pierwszy pobyt na tej dalekiej północy. Dał mi on tylko tyle, że poznałem część kraju pustego, z mizerną, po ziemi pełzającą wegetacyą, niemającego drzew wcale… za to woda, tak morza jak i rzeki, obfitą jest w najrozmaitszą zdobycz dla myśliwego. Nie mówiąc już o licznych gatunkach ryb, między którymi łosoś, sztokfisz i pstrąg są artykułami ożywionego eksportu, morze i zatoki są szerokiem polem dla każdego sportsmana. Foki, nerpy, konie morskie (Walrus), wydry, najrozmaitsze wodne ptactwo oraz wieloryby są prawdziwie na zawołanie. Oczywiście wieloryb jako najtrudniejszy do upolowania a przytem bardzo korzystny, jest najbardziej poszukiwany. Nie każdy gatunek wielorybów, a jest ich bodaj czy nie kilkanaście, jest równie cennym dla handlu i dla tego zaledwie dwa czy trzy gatunki są głównie poszukiwane. Najbardziej pożądany, ponieważ najbogatszy w fiszbin, jest tak zwany “bowhead”, o olbrzymiej głowie, w której nierzadko, co zależy od wielkości zwierza, znajduje się od 1500 do 3000 funtów fiszbinu. Oprócz tego daje on 120 do 200 beczek tranu, co obliczywszy, wartość funta fiszbinu od 4 do 6 dolarów, a galon (5 kwart) tranu po 30 centów, wskazuje o ile cenne jest to zwierzątko.
Nadzwyczajnie ciekawem i emocyonującem jest łapanie wieloryba, tembardziej, że najczęściej jest połączone z prawdziwem niebezpieczeństwem. W roku 1902 w czerwcu wziąłem udział w takiem polowaniu obok East Cape (przylądek Dieżniowa), położonego po stronie azyatyckiej na północnym końcu Cieśniny Beringa. Używani do tego byli głównie Czukcze, którzy z zadziwiającą wprawą i zgrabnością, a przytem z szaloną odwagą podpływali do bestyi, aby ją zobaczyć. Będąc na skunerze “Lili Lu” należącym do “North ost Siberian Company”, o której będzie mowa później, upatrzyliśmy wieloryba, wypryskującego wysokie fontanny wody, o jakie półmili od naszego statku. W tym samym czasie “Lili Lu” była otoczona łodziami Czukczów, którzy z okolicznych osad z futrami na sprzedaż przybyli nas odwiedzić.
Na skunerze mieliśmy też przybory do łapania wielorybów, a Czukczowie wożą z sobą zawsze haki, tak zwane harpuny i specjalny rodzaj pik czy lanc, których używają do tego polowania. Jak tylko krajowcy ujrzeli wieloryba, natychmiast rzucili się do swych łodzi z właściwą im szybkością, cztery łodzie skierowali w stronę, gdzie spodziewali się nowego zjawienia się zwierza, który tymczasem dał nurka.
Wieloryb co kilka, czasem co kilkanaście minut pojawiał się na powierzchni, wypluwając z nozdrzy wysoką fontannę wody z szumem i pryskaniem, dającem się słyszeć na dość znaczną odległość. W ślad za Czukczami kapitan “Lili Lu”, czterech majtków i ja wskoczyliśmy do łodzi, specjalnie używanej do połowu wielorybów i dla tego tak zwanej po angielsku “Whale boat”.
Zabrawszy z sobą potrzebne przyrządy, między którymi głównym jest rodzaj garłacza o krótkiej szerokiej lufie, ciskającego tak harpun, jak pękające za pomocą prochu bombki. Ustawiwszy się w należytym porządku, to jest kapitan z instrumentem do ciskania harpuna na przodzie łodzi, majtkowie przy wiosłach, a ja przy sterze, przyczem miałem z sobą winchester, nabity sześciu nabojami o pękających kulach, puściliśmy się za krajowcami, którzy o jakie trzysta sążni nas wyprzedzili.
Po zbliżeniu się do miejsca, gdzie przypuszczaliśmy, że wieloryb może się zjawić, łodzie rozleciały się w rozmaitych kierunkach, kręcąc się i wyczekując ukazania się bestyi.
U Czukczów na przodzie każdej łodzi stał “harpuner”, trzymający w prawym ręku długą lancę, na końcu której był ostry harpun, rozdzielający się nad ostrzem tak, że raz wbity w przedmiot wyślizgnąć się nie mógł, chyba wyrwany z mięsem. Przy harpunie tym jest mocne kółko, do którego przytwierdzony bywa zwój sznurów, zrobiony u Czukczów ze skóry fok lub morsów; harpun zaś jest tak urządzonym, że po wbiciu, lanca się z niego wyciąga, a tylko sznur przy nim zostaje.
Komentarz MEK:

Metody polowania na wieloryby nie zmieniły się od tamtych czasów. Widzimy harpuny, niewielką łódź i łowcę z osady Uelen, Iwana Byczkowa, osadzającego ostrze na ciężkim drzewcu.
Konstanty Podhorski:

"Usłyszeliśmy szum, cała woda poruszała się w kółka, goniące siebie wzajem i w tej samej chwili podniósł się okrzyk ze wszystkich łodzi, przyczem kilkanaście strzałów padło w kierunku ukazującego się wieloryba. Wyszedł on nie dalej, jak o dwieście kroków od jednej łodzi, napełnionej krajowcami; w mgnieniu oka harpuner z tej łodzi cisnął lancę z szaloną siłą i wbił ją w mięśnie poniżej głowy zwierza, który się rzucił, plasnął ogonem, oblewając bliższą łódź strumieniem wody i znikł z powierzchni. Ale sznurek od harpuna poszedł za nim i do tego sznurka mocno uwiązany duży worek ze skóry, nadęty powietrzem, to się zanurzał, to na wierzch wychodził, pokazując miejsce, w którem wieloryb się znajduje. Koniec zaś tego sznura, rozwijany szybko przez harpunera, był natychmiast uwiązany do łodzi; duże plamy krwi na wodzie świadczyły, że tak harpun, jak kula celu nie minęły. Zaczęła się wtedy prawdziwie szalona jazda. Raniony wieloryb zmykał jak strzała, ciągnąc łódź, z której harpuner go trafił, z szybkością pędzącej lokomotywy. Do sznura, który był około 100 sążni długości, dowiązywano sznur dłuższy, rzucając go do innych łodzi, aby je za sobą pociągnąć i zgrupować. Nasza łódź, pędzona ośmiu długimi wiosłami, wyszła naprzód, wiedząc teraz, gdzie się wieloryb znajduje, a kapitan wyjął nabój z harpunem, a nabił garłacz pękającą bombą, wielkości mniej więcej kurzego jaja. Krew i piana coraz więcej zaczęła się pojawiać na powierzchni wody, a krajowcy ciągnęli linę, przytwierdzoną do wielkiego haka, co sił starczyło.
Po dziesięciu może minutach wieloryb zjawił się ponownie, widocznie zmęczony, by nabrać powietrza. Trzy łodzie w parę sekund już były przy nim i przywitały go dwa nowe harpuny, bomba i kilkanaście kul z winchesterów, poczem zwierz prawie cały z wody wyskoczył, strzepnął się i z szumem uderzających o skały bałwanów, na nowo się zanurzył, o mało co nie przewróciwszy ogonem dwóch łodzi, napełnionych krajowcami. Trzymano go więc obecnie trzema sznurami, a płynęliśmy ciągnięci przez niego w jeziorze krwi i piany. Wieloryb zaczął nas ciągnąć coraz wolniej i począł ukazywać się coraz częściej, witany salwą kul i rzutem bomby, a po upływie jakich minut dwudziestu od czasu otrzymania pierwszej bomby, a miał ich w sobie, jeżeli wszystkie trafiły, cztery, nie licząc kilkudziesięciu strzałów karabinowych i trzech haków w grzbiecie, wyszedł on na wierzch, widocznie bezsilny. Teraz zanurzył się znowu, lecz po paru sekundach ukazał się z powrotem, wstrząsnął się, rzucił raz na prawo, raz na lewo, prysnął z nozdrzy zakrwawioną wodę i legł na boku nieżywy. Okrzykom tryumfu nie było końca. Wszystkie łodzie go okrążyły, nowe haki ze sznurami wpiły się w jego mięśnie, poczem, uwiązawszy końce sznurów do łodzi, wszyscy zaczęli wiosłować, ciągnąc zdobycz do brzegu, na którym mieszkańcy osady Uellen witali nas radośnie. Mierzył 67 stóp. Wzięliśmy z jego głowy niespełna czterysta funtów lichego i krótkiego fiszbinu, pozostawiając olej i mięso krajowcom, którzy trzy dni około niego się porali, robiąc dział między sobą."
Komentarz MEK:

Mieszkańcy osady Uelen do dzisiejszego dnia podstawę swojego pożywienia zdobywają na morzu. To wieloryby, bieługi, morsy i foki. Po wyciągnięciu martwego wieloryba na brzeg, następuje jego podział. Przychodzą wszyscy mieszkańcy osady, a mięso i skórę dzieli myśliwy, który oddał finalny strzał. Nikt nie odchodzi z pustymi rękami. Po upływie kilku godzin na brzegu pozostaje jedynie dokładnie oczyszczony z mięsa szkielet, który także po jakimś czasie oddawany jest morzu. Kamienista plaża na powrót zostaje pusta. Polowanie dla ludzi z Uelen to nie sport. Nie mogą liczyć na dostawę wieprzowiny czy wołowiny do lokalnego sklepu. Jeśli chcą utrzymać się przy życiu, muszą polować. Ludzie pamiętają do dzisiaj o głodzie spowodowanym nadmiernym odławianiem wielorybów na początku XX wieku, przez amerykańskie żaglowce.
Konstanty Podhorski:

"Ale widzę, że tem opowiadaniem uprzedziłem wypadki. W San Francisco najczęściej bywałem w domu państwa de Young, bardzo uprzejmych ludzi, właścicieli na wybrzeżu Pacyfiku “San Francisco Chronicle”, oraz bardzo pięknej galeryi obrazów, w której między obrazami Angeliki Kaufmann, Rosy Bonheur i kilku mistrzów szkoły flamandzkiej, są płótna Chełmońskiego, Kowalskiego oraz znany obraz malarza rosyjskiego Makowskiego “Ubieranie panny młodej”, nabyte przez pana de Young podczas wystawy w Chicago.
Bezczynny żywot w San Francisco, pomimo że nie był pozbawiony pewnego uroku i rozrywki, męczył mnie; to usposobienie moralnego niezadowolenia podnosił jeszcze Henryk du Parc pesymista i melancholik z natury.
Czas jazdy do Alaski nareszcie nadszedł. Dnia pierwszego czerwca 1901 roku wsiedliśmy całą paczką na statek Alaska Commercial Company “St. Paul” i odpłynęliśmy, żegnani przez setki publiczności, po raz drugi do cieśniny Beringa.
Tak więc 27 czerwca 1901 roku t. j. we dwadzieścia siedem dni od wyjazdu z San Francisco, o godzinie szóstej po południu stanęliśmy przed Nome. Tu śniegi były jeszcze na górach, ale samo miasto miało już pozór letni i prawie równie ożywiony, jak poprzedniego roku.
Natychmiast udałem się do mojego adwokata, aby się zapytać, czy podczas zimy przygotował to wszystko, co mu poleciłem zeszłej jesieni zrobić. Ten mnie zapewnił, że wszystko jest w porządku i że w nabytych minach mogę natychmiast rozpocząć roboty.
Nająłem więc z Branderami dwudziestu robotników po pięć dolarów dziennie każdy i wikt, to jest po cenie ogólnie płaconej i wraz z nimi, sześciu końmi, nabytymi poprzednio w San Francisco, żywnością na trzy miesiące i wszelkimi przyborami i instrumentami wsiedliśmy na statek i udaliśmy się to Teller, miasta założonego zeszłej jesieni po odkryciu Kougeorocku.
Dyrygował robotami najęty przez nas doświadczony górnik Daniels, biorący za to dziesięć dolarów dziennie. Co do mnie, wziąwszy z sobą Coda poszedłem do Dahl Creek, aby obrać odpowiednie miejsce na namioty i obejrzeć graniczne znaki, czy są w porządku. Dahl Creek wpada w Quartz Creek powyżej Nr. 7; idąc brzegiem tych rzeczek ma się dość dobrą i równą ścieżkę, a odległość co do czasu jest, mniej więcej, pół godziny marszu. Przeszliśmy przez Nr. 1, który był co do robót dosyć zaawansowany, ponieważ właściciel zimował na miejscu i z pierwszą wiosną rozpoczął kampanię. Nr 2 był tylko co zaczęty, 3 jeszcze pusty, a ku memu wielkiemu zdziwieniu na numerze czwartym stanęły dwa namioty i kilku ludzi kopało rów i sypało groblę.
Podszedłem do nich i zapytałem co to znaczy, i jakim prawem tu się znajdują. Dość lekceważąco odpowiedziano mi, że to nikogo oprócz nich nie obchodzi i że jeżeli tu są, to widocznie mają do tego prawo. Temu oczywiście stanowczo zaprzeczyłem, dodając, że jeśli natychmiast miejsca nie oczyszczą to poślę moich ludzi i siłą ich stąd wyciągnę. Zaczęli kląć i krzyczeć, wzywając bym spróbował. Zwróciłem się do Coda i poprosiłem, by zaraz wrócił do Nr. 7 i z ludźmi tu przybył, sam zaś stanąłem o jakie dwadzieścia kroków od intruzów w zamiarze pozostania do chwili, aż nasi robotnicy nadejdą. Usłyszałem wtedy pogróżkę, że jeżeli z działki nie wyjdę to będą do mnie strzelać; oczywiście nie wierzyłem, by to zrobili i zapalając fajkę odpowiedziałem, że jestem u siebie i że miejsca nie opuszczę. W chwili, gdy chciałem usiąść na wale już wykopanej części rowu, by ich przekonać o stałości mego zamiaru, padły dwa rewolwerowe strzały, z których jeden trafił mnie w lewą łydkę, jak następnie się przekonałem o jakie pół cala od kości. Jak się to stało prawdziwie nie pamiętam, ale w mgnieniu oka miałem swój rewolwer w ręku i strzeliłem do jednego z tych, który poprzednio strzelił; zaklął i krzyknął “damn him, he got me” i potoczył się na ziemię. Trzeci strzał z ich strony padł, ale bezskutecznie, w chwili zaś, w której chciałem powtórnie strzelić, ktoś mnie złapał za rękę i zobaczyłem kilku nowych ludzi między nami, odbierających rewolwery i krzyczących “stop it, stop it”. Byli to sąsiedzi z Nr. 12, którzy słysząc kłótnię nadbiegli, ale trochę za późno, by uprzedzić strzelanie. Noga mię piekła, ale doskonale mogłem stać na niej, a rozdrażnienie i gniew znieczulało ból, którą zresztą nie był tak wielki. Popatrzałem na gumowy but, który miałem na nodze i zobaczyłem tylko dziurę z przodu, z tyłu zaś but był cały; widocznie, więc kula ugrzęzła w nodze, co niekorzystnie świadczyło o broni mego przeciwnika. Ten tymczasem leżał dość spokojnie otoczony przez kilku ludzi, którzy ranę jego oglądali.
Okazało się, że ranny John Drake, miał przestrzelone prawe biodro i że kula z mego Colt’a 42 przeszła na wylot, pozostawiając dość szpetną ranę. Tymczasem jego towarzysze przyszli do mnie i zawiadomili mię kategorycznie, że jak moi ludzie nadejdą i zachcą przemocą wejść w posiadanie działki, to będą strzelać do nich z winchesterów i jakby na poparcie tego kilku z nich weszło do namiotów i wróciło z pomienioną bronią w ręku.
Spotkawszy nazajutrz po naszej kłótni moich przeciwników w umówionem miejscu, dowiedziałem się, że jeden z nich, Charles Schnider, który zresztą podczas naszej rozterki bodaj czy nie najspokojniej się zachowywał, ma pretensyę do połowy działki, należącej do Branderów, którą jakoby Mac Adams t. j. ten, który nam całość sprzedał, pierwej jemu odstąpił. Moja połowa, więc nie była kwestyonowaną, ale ponieważ kupiłem własność na spółkę z Branderami i byłem związany z nimi odpowiednią umową, zostałem wciągnięty w to nieporozumienie, a następnie w ciągnący się dwa lata proces.
Że nie byłem w arcymiłym humorze, zaręczać chyba nie potrzebuję; traciłem drugi rok, poniosłem znaczne koszty, do tego Branderzy na instalacyę i przygotowania do robót wydali, co mieli, i byli bez grosza, jako wspólnik więc musiałem zapłacić robotnika tak za siebie, jak za nich, a przytem cały kosztowny proces spoczywał na moich barkach."
Jack Hines:

"Miałem w swoim robotniczym szałasie kalendarz, w którym zaznaczałem dni aż do 29 sierpnia, kiedy Mary miała do mnie wrócić. Dwa dni do przypłynięcia statku, wziąłem sobie parę dni wolnego i konno wróciłem do Nome. Chciałem mieć dużo czasu, żeby się ostrzyc, ogolić i umyć. Żeby otworzyć dom i zadbać o setki mniejszych spraw.
Planowałem przyjęcie w hotelu Golden Gate w noc jej przyjazdu zaprosiłem wszystkich naszych przyjaciół. O poranku 31 sierpnia, zerwałem się o szóstej. Widziałem z brzegu statek, nadchodzący pod parą w stronę brzegu. Czekałem razem z pozostałymi na plaży, podczas gdy pasażerowie, w małych grupkach, byli przewożeni szalupami na brzeg. Cały proces zabierał kilka godzin, ale ciągle Mary nigdzie nie było. Oficer ze statku przybył następną szalupą, podszedłem do niego.
Potrząsną tylko głową:
- Nie, nie było między nami pasażerki o nazwisku Mary Hines.
A potem w barze Joe Jourdana spostrzegłem inżyniera o nazwisku Harry Stevens. Pamiętałem, że on był jednym z tych którzy byli na statku, którym Mary wiosną odpłynęła do matki. Rozejrzał się po tłumie w pomieszczeniu i powiedział:
- Jack, pogadajmy gdzie indziej. Hrabia Podorsky wyjechał tym samym statkiem co Mary. Niemal codziennie widywałem ich razem na pokładzie. Następna rzecz jaką w ogóle pamiętam to sędziego Allena, ojca Mary w jego pokoju w hotelu. Jego twarz pochylała się nade mną. Trzymał w ręce żółty kawałek papieru.
- To telegram od Mary dla ciebie. – powiedział – Czytaj!
Na telegramie było napisane:
OTRZYMAŁAM TWÓJ TELEGRAM. PRZYJEŻDŻAM DO NOME NA SS VICTORIA 5 PAŹDZIERNIKA. KOCHAM CIĘ, MARY.
Sędzia Allen przysunął sobie stołek bliżej mnie I położył rękę na moim ramieniu.
- Nie mam pojęcia co zamierzasz zrobić, ale z całą pewnością nie możesz pozostać pijany aż do 5 października. Na razie po prostu nic nie myśl. Nie próbuj zdecydować czegoś. Po prostu pracuj.
Pokiwałem głową."
Konstanty Podhorski:

"W Nome zastałem list z Petersburga od dobrego mego znajomego a przyjaciela pułkownika Wonlarlarskiego, pana Aleksego Kowańki, w którym zawiadamiał mnie, że Wonlarlarski wysłał geologa D. W. Iwanowa do Nome i prosi mnie, bym jemu dopomógł w znalezieniu sposobu przejazdu przez cieśninę Beringa. Iwanow został wysłany dla zbadania zatoki Miczigmen, w której wedle opowiadań członków zeszłorocznej syberyjskiej ekspedycji Bogdanowicza, miały być pokłady węgla kamiennego.
W kilka dni później przyjechał też Iwanow, typ syna kupca moskiewskiego, z ogromną czarną brodą i włosami spadającymi prawie na ramiona, niemówiący innym językiem, jak rosyjskim, rubaszny, zaniedbany w ubraniu, ale w gruncie bon garcon i pełen werwy.
Komentarz MEK:

Iwanow siedzi pośrodku. Obok niego po lewej prawdopodobnie Józef Lipiński. W kaszkiecie, z fajka i rękami w kieszeniach, Konstanty Podhorski.
Konstanty Podhorski:

"Mniej więcej w tym samym czasie poznałem przybyłego do Nome Polaka, pana Józefa Lipińskiego, który od lat dziesięciu błąkał się po całej Ameryce, próbując wszystkiego, by stworzyć sobie pewną niezależną egzystencyę. Małego wzrostu, przyjemnej powierzchowności, nie bez pewnego dowcipu i wykształcenia, sprytny do interesów i łatwy w obejściu, robił wrażenie sympatyczne i zyskiwał przy bliższym poznaniu.
Co do mnie, mając myśl zawsze zaprzątniętą syberyjskim interesem, a nie mając chwilowo nic lepszego do roboty, postanowiłem pojechać z Iwanowem na półwysep Czukocki i poznać bliżej kraj i warunki, w jakich ten interes może być postawionym. Do tej ekspedycyi przyłączył się tenże Lipiński, kupiwszy niektóre towary, które chciał wymienić na skóry i psy, by te odsprzedać następnie w Nome, gdzie były przez nadchodzącą zimę poszukiwane. Wieść o naszym wyjeździe rozeszła się po całym mieście i nie jeden zjawił się do nas z prośbą zabrania go z nami, ale ponieważ skuner był mały, zdecydowaliśmy się wziąć tylko trzech, mianowicie dwóch młodych braci Brown, bardzo przyzwoitych ludzi, rodem z Bostonu, będących na czele dość znacznej kompanii górniczej, oraz ich przyjaciela zamerykanizowanego Niemca, niegdyś oficera w kawaleryi saskiej, niejakiego pana Sünderbanf, którzy, jako myśliwi, gwałtownie chcieli popróbować szczęścia na Syberyjskim brzegu.
Otóż w sześciu wsiedliśmy w ostatnich dniach sierpnia na dwumasztowy żaglowiec “General Segleen” i wypłynęliśmy w północnym kierunku ku zatoce Miczigmen, będącej mniej więcej odległą o jakie 150 mil od Nome. Ale jak to mówią “człowiek strzela a Pan Bóg kule nosi”. Wiatr północny był za silny i nasz żaglowiec nic przeciwko niemu poradzić nie mógł, zdecydowaliśmy więc popłynąć uprzednio do zatoki Opatrzności - “Buchty Prowidienia”, by obejrzeć tę więcej na południe położoną stronę i zapoznać się z jej geologiczną formacją.
Zatoka Opatrzności położoną jest w północnej części odnogi morza Beringa, zwanej Anadyr, o jakie pół stopnia południowej szerokości odległej od Nome, a prawie na równi z wyspą St. Lawrence. Wjechaliśmy w nią trzeciego dnia i zapuściliśmy kotwicę w małej zatoce, zwanej na mapach “Emma”, otoczonej dość wysokiemi górami i robiącej wrażenie Alpejskiego jeziora.
Tu na brzegu zastaliśmy budkę, zbitą z desek, w której ekspedycya Bogdanowicza w zeszłym roku złożyła rozmaite instrumenty po “fiascu”, które ją spotkało."
Komentarz MEK:

Spójrzmy na fotografię przedstawiającą Konstantego Podhorskiego (po lewej) i D.W Iwanowa (nie wiemy, jak miał na imię) na dachu drewnianego baraku, nad którym dumnie powiewa flaga rosyjska. Za nimi charakterystyczny fragment krajobrazu, który trudno pomylić z czymkolwiek innym. To góry nad współczesną osadą Providenia sfotografowane z przeciwnej strony zatoki Emma, tej samej na brzegu której sto dwadzieścia lat wcześniej pozował do zdjęcie Konstanty.
Konstanty Podhorski:

"W ślad za nami zjawiło się kilka łodzi, napakowanych czukczami t. j. krajowcami, którzy osiedleni byli obok zatoki Flower, takiej samej odnogi zatoki Opatrzności, jak i zatoka Emmy, a odległej od tej ostatniej o jakie dwie mile.
Jeden z Czukczów, nazwiskiem Kliok, dał nam do zrozumienia, że budka, którą zastaliśmy, jest jego opiece powierzoną. Że nic a nic w niej ruszonem nie było, o tem łatwo przekonaliśmy się ze spisu pozostawionych w niej rzeczy, który znaleźliśmy w środku. Rzeczywiście uczciwość i poszanowanie tej cudzej własności przez okolicznych krajowców było podziwu godnem.
Brzegu morza i cieśniny Beringa po stronie azyatyckiej, mają liczne wsie i osady zamieszkałe nie przez właściwych Czukczów a przez mieszaninę tychże z amerykańskimi Eskimosami, co jest powodem pewnej ich degeneracyi fizycznej. Czukczowie jeleniarze koczujący we wnętrzu kraju wraz z licznemi stadami reniferów, dochodzącymi nierzadko do kilku tysięcy sztuk, w pewnej pogardzie mają tych mieszanych brzegowców, zowią ich “Onkillion”, to jest ludźmi nie mającymi reniferów, żyjącymi ubogo, bo rybą i tem tylko co morze daje. Ci nadbrzeżni mieszkańcy zowią siebie znowu Ankalit, zajęci całe lato łapaniem ryb i suszeniem tejże, w jesieni zaś i na wiosnę połowem wielorybów i fok. Prowadzą oni dość ożywiony handel tak z amerykanami, handlującymi futrem, rybą i fiszbinem, jak też z Eskimosami, którzy w swych skórzanych łodziach przepływają przez cieśninę dla dostania skór jelenich w zamian za rozmaite inne towary.
Z tego powodu i z geograficznego położenia ich zamieszkania, stali się oni pośrednikami w handlu między przybyszami a Czukczami, co ich z tymi ostatnimi coraz więcej zbliża i równa. Skutkiem tego handlu z Ameryką, każdy krajowiec tutaj posiada winchester i odpowiednie ładunki, oraz poznał smak wódki i tytoniu. Tak samo też jak niegdyś między Eskimosami w Alasce, obecnie wódka zbliżyła Czukczów do Onkillionów i na azyatyckiej stronie, a Czukcza spragniony “hutchu” albo, jak zowią amerykańskie whisky “akkemaimrui” coraz częściej ze swoimi reniferami odwiedza brzegi, ofiarując skóry i mięso Onkillionom w zamian za wódkę i inne produkty, dostawiane przez kupców."
Komentarz MEK:

Alkohol na pewno niezwykle pomagał w interesach z rdzenną ludnością. Zdarzały się sceny upokorzeń, oszustw, naigrywania się z pijanych dzikusów, wykorzystywania seksualnego i wszelkiej innej maści. Nie wiemy z którą z tych sytuacji lub być może z jakąś zupełnie inną, mamy do czynienia patrząc na to zdjęcie. Nigdy się nie dowiemy. Pewne jest natomiast, że K. Podhorski trzyma w rękach butelkę i kieliszek. U nóg siedzą i leżą pijane czukockie kobiety.
Konstanty Podhorski:

Najgroźniejsi i najnieprzychylniejsi dla przybyszów są właściciele większych partyi reniferów i im podwładni pastuchowie; ci byle za co podburzają resztę przeciwko białym i nieraz są powodem śmierci lub kalectwa tego, który nie potrafił wykręcić się z danej sytuacyi. Jak to mówiłem, główna obawa ich jest, by biali nie osiedlali się na ich gruntach, jak gdyby przeczuciem wiedzeni, że z czasem sami ustąpić będą zmuszeni przed tym wrogiem i cywilizacyą, którą on ze sobą przynosi. Spokój, zimna krew i odwaga oraz pokazywanie, że się nie dba o ich zaczepki i lekceważy niebezpieczeństwo imponuje im i prawie zawsze powstrzymuje napad lub inne złe zamiary. Bez broni ruszyć się nie można, ale lepiej mieć ją ukrytą i tem okazać, że się ma do nich zaufanie i najmniejszej obawy się nie odczuwa. Dodać tu trzeba, że zwlekanie i brak decyzyi jest dominującą cechą tak Czukczy, jak Eskimosa, postanowienie zrobienia czegoś nawet zabicia człowieka, przy najmniejszej trudności lub odwróceniu uwagi odkładają do pomyślniejszej chwili, niszcząc nieraz takową zwłoką chwilowy zamiar, ponieważ potem następuje najczęściej różnica w zdaniu i skazany z łatwością może pozyskać przyjaciół, którzy go ostrzegą lub obronią.
Pomimo tego z Iwanowem zapuściłem się o kilka mil w głąb kraju, mając łopatę i motykę z sobą; łażąc po przepaściach i urwiskach oraz robiąc wszelkie możliwe badania w napotykanych rzeczkach i samym brzegu zatoki, przekonaliśmy się, że pogłoska była mylną i najmniejszego śladu istnienia węgla w tej stronie nie było.
Tymczasem na naszym skunerze, dziesiątki krajowców z napełnionymi workami z fok kością a raczej zębem morsza, skórami lisów białych i reniferów, jak też rozmaitemi swojemi wyrobami, z zapałem handlowało z Lipińskim i załogą General Segneela."
Komentarz MEK:
Widzimy sytuacje handlu pomiędzy załogą statku a Czukczami. Widzimy uczestników, między którymi klęczy Konstanty Podhorski (w kaszkiecie), ale także widzimy przedmiot handlu: kły morsa, futra, fiszbiny i o dziwo tradycyjne buty, bardzo cenione przez amerykańskich żeglarzy (cały ich pęk przewieszony przez ramie mężczyzny z fiszbinami.) Bardzo podobny obiekt do tych butów znajduje się w naszej kolekcji, przekazany właśnie przez K. Podhorskiego.
Konstanty Podhorski:
"Nasi, amerykańscy towarzysze Süngerhauf i Brownowie, oprócz kilku kaczek nic nie zabili, rozczarowanie ich było też wielkie co do zwierzostanu w tej części Syberyi, ponieważ myśleli, że jak tylko wysiądą to, co najmniej, niedźwiedź im pod lufę podejdzie.
Poprzednio ze skunera zabiliśmy kilka fok nie ostrożnie pokazujących łby ponad wodą oraz kilka razy strzelaliśmy do dość blizko wypływających wielorybów, co im zapewne wiele przykrości nie sprawiło. Iwanow po całych dniach grupował krajowców i fotografował, sam co chwila prosząc mnie, bym go uwiecznił w najrozmaitszych strojach i pozach."
Komentarz MEK:

Na powyższej fotografii widzimy całe wspomniane towarzystwo, tym razem ubrane bardzo ciepło. W kaszkiecie i futrze foki sam autor, najniższy wzrostem prawdopodobnie wspomniany Józef Lipiński, z „długą, czarną brodą” D.W. Iwanow, ubrany w kuklankę z futra reniferowego. Ale chyba nie tylko Iwanow lubił stroić się w ubrania rdzennych mieszkańców Arktyki. Choć Konstanty mu to wypomina, sam także nie był wolny od tego typu szarad. Przykładem są dwa zdjęcia. Na pierwszym Podhorski w stroju Eskimosów Inupiak, na drugim w Czukockiej lub Koriackiej kuklance, notabene do dziś przechowywanej w naszym muzeum.
Jack Hines:

"Wróciłem do Nome czwartego października. Statek przybył zgodnie z rozkładem następnego dnia. Była w pierwszej grupie pasażerów. Padliśmy sobie w ramiona. Krok po kroku opowiedziała mi swoją historię.
- W ostatnią noc przed przybiciem do San Francisco, tego wieczora na statku było ogromne przyjęcia. Śpiewaliśmy i piliśmy szampana całą noc aż do rana. Ale ja mimo tego byłam bardzo ostrożna. Poprosiłam kogoś, żeby mnie odprowadził do kajuty i zamknęłam drzwi. Ale on tam już był. Był w mojej kajucie za zasłonką! Zakneblował mi usta i nie mogłam krzyczeć. Zresztą na statku wszędzie były przyjęcia. Wszyscy byli pijani. Nikt by niczego nie usłyszał. Zresztą wiesz jaki on jest silny. Ale uwierz, musisz mi uwierzyć, że walczyłam. Dwie, trzy godziny – sama nie wiem. Nikt nie przyszedł. Pewnie przekupił stewardów. Bliżej świtu, nie miałam już siły. Wysiadłam ze statku następnego dnia i pojechałam do domu mojej matki.
- Gdzie on teraz jest? – zapytałem.
- Nie wiem – odpowiedziała – Więcej go po tym nie widziałam. Dlaczego pytasz w ten sposób?
- Ponieważ – powiedziałem – Mam zamiar go zabić."
Konstanty Podhorski:

"Podczas tego kilkutygodniowego pobytu na brzegu azyatyckim, przekonałem się, że chociażby złoto nieznalezionym zostało, lecz i handel z krajowcami, jako też połów wielorybów i łososi stanowił interes godnym zachodu. W razie zaś, gdyby złoto się tu okazało, kompania, mająca ten cały interes w ręku, miałaby olbrzymią przyszłość przed sobą.
Podczas moich licznych dyskusyi z Iwanowem, jakby było najwłaściwiej pozostawić ten interes, zobaczyłem, że on miał wręcz przeciwne zdanie i zapatrywania niż ja, okazując nawet projektowi mojemu prawdziwą niechęć. Mój plan, w ogólnych zarysach, było to założenie akcyjnego towarzystwa z dość silnym kapitałem, które by zmonopolizowało cały handel i przemysł rybny, zakładają w rozmaitych więcej zaludnionych a dostępnych dla statków punktach, tak stacye handlowe zaopatrzone w potrzebne towary, odpowiednie miejscowym wymaganiom, jako też stacye rybne, ze wszystkimi niezbędnymi przyborami do solenia i konserwowania ryb.
Iwanow natomiast pragnął urządzenia nowej ekspedycyi, naturalnie pod jego dowództwem, z inżynierami, geologami i kilkuset ludźmi wyłącznie Rosyanami, których trzeba by było dostawić z Władywostoku, by następnie podług wskazówek tych inżynierów i geologów robić poszukiwania wyłącznie na ryzyko i korzyść kompanii lub właściciela koncesyi pułkownika Wonlarlarskiego. Handlową część lekceważył, głównie bijąc na to, by nie wpuszczać tu obcego kapitału ani obcego elementu.
Powróciwszy do Nome, Iwanow wygotował obszerny raport wedle swej myśli i wysłał go do Petersburga, w tydzień zaś po wysłaniu tegoż, sam Nome opuścił, udając się z powrotem do Europy.
Ja z mojej strony napisałem list do pułkownika Wonlarlarskiego, podając mu plan działania, jak go rozumiałem, Do czasu zaś otrzymania odpowiedzi rozpocząłem kroki dla znalezienia kapitału i człowieka, który by mnie dopomógł w danym razie do zawiązania towarzystwa, lub wziął ten interes w swoje ręce
John Rosene, człowiek nadzwyczajnie obrotny, stojący na czele dużych interesów i mający reputacyę nieskazitelnej uczciwości, co jest w Ameryce rzadkością, był nadzwyczajnie cennym nabytkiem. Po wielu a wielu debatach stanęło na tem, że jeżeli otrzymam z Petersburga pomyślną odpowiedź na mój projekt i upoważnienie traktowania w tej kwestyi, to Rosene weźmie ten interes w swoje ręce i pojedzie ze mną do Petersburga by wejść w układy z Wonlarlarskim, co do utworzenia towarzystwa rosyjsko-amerykańskiego dla eksploatacyi Półwyspu Czukockiego. Tem zakończyłem mój drugi, niestety dotąd nieprodukcyjny, pobyt po obydwu stronach Cieśniny Beringa. Zima się tu zaczynała na dobre, mrozy i śniegi coraz częściej się powtarzały i każdy co nie miał zamiaru zimowania tutaj, zmykał na ostatnich odchodzących statkach.
Na trzeci dzień po przyjeździe do San Francisco dostałem obszerny telegram od Wonlarlarskiego, w którym doniósł mi, że się zupełnie zgadza z moim projektem i powierzał sformowanie kompanii. Natychmiast powiadomiłem o tem Rosena, i otrzymałem odpowiedź, że za parę dni będzie w San Francisco i że stąd razem podążymy do Europy.
Nareszcie po dwóch tygodniach prawie ciężkiej i żmudnej pracy, przy obopólnych ustępstwach partye się zgodziły i zostało zawiązane towarzystwo rosyjsko-amerykańskie. Z kapitałem trzech milionów rubli, którego celem było eksploatowanie północno wschodniej Syberyi, mianowicie tak zwanego półwyspu Czukockiego, oddanego przez rząd rosyjski pułkownikowi Wonlarlarskiemu z koncesyą na czas nieograniczony. Wonlariarski odstąpił wszystkie swoje prawa towarzystwu, zostając akcyonariuszem i prezesem tegoż. Cała administracya finansowa oraz część handlowa interesu została powierzoną Rosenowi a kontrolowanie rachunków i interesa na miejscu mnie się w udziale dostały. Towarzystwo otrzymało miano “Siewiero Wostocznoje Sibirskoje Obszczestwo”, a po angielski “The Northeast Siberian Company Limitet”. Strona administracyjno rządowa, t. j. dowództwo nad kozakami, którzy dla utrzymania porządku mieli być wysłani, wydawanie paszportów zagranicznych poddanym, oraz dozór nad podatkiem od wydobytego złota. Jako też ogólny zarząd na miejscu zostały powierzone Iwanowowi. Największymi akcyonariuszami ze strony rosyjskiej, oprócz Wonlarlarskiego, byli Wielki Książę Mikołaj Mikołajewicz i książkę N. S. Dołgorakij, ze strony amerykańskiej “The Northwester Commercial Company.”
Kiedyśmy wjechali na morze Beringa chłód, który się wzmagał, nasuwał słuszne przypuszczenia, że wkrótce napotkamy lody, co się też powyżej wysp Prybyłowa sprawdziło. Zatrzymani przez leniwie płynącą krę, która dość szybko zresztą nas na parę mil w około otoczyła, stanęliśmy w miejscu. Brak zupełny wiatru dawał nam niestety rękojmię, że tak blokowani będziemy stać czas dłuższy. W kilku więc wyszliśmy ze strzelbami w zamiarze zapolowania na foki i morsze, t. j. konie morskie lub walrusy, które niechybnie na lodowcach być musiały. Nadzieje nasze zawiedzionemi nie zostały; o jakie pół mili od statku ujrzeliśmy grupę morszów, leżących zbitą masą, pogrążonych we śnie. Pamiętać przy tem trzeba, że zwykle jeden ze starszych samców jest, jak gdyby pozostawiony na straży przez resztę; ten zwykle leży na samym brzegu, gotów w jednej chwili zaalarmować towarzyszy. Zadaniem więc myśliwego jest, oprócz zachowania największego spokoju przy zbliżaniu się, odkryć jak najprędzej owego stróża bezpieczeństwa, co nie jest trudnem, ponieważ zdradza się on częstym ruchem głowy i niespokojnem zachowaniem. Celny strzał pękającą kulą z Winchestera 30 na 40 w łeb lub szyję najczęściej kres położy życiu tego szyldwacha. Następnie jak najśpieszniej trzeba wystrzelać bestye, otaczając zbitą grupą ospałe zwierzęta, które obudzone strzałami, ruszają na wszystkie strony, by uciec, ale nie będąc zdolne przeleźć przez okalające trupy towarzyszy, mieszają się, włażą jedne na drugie i stają się pastwą myśliwych.
W podobnie opisany sposób we trzech zabiliśmy dziewięć sztuk, po trzy na każdego, mogąc mieć ich znacznie więcej, gdybyśmy nie wybierali większych o piękniejszych i dłuższych kłach. Siekierami ubiwszy łby tak dla kłów jak dla ozora, który jest bardzo smaczny, pozostawiliśmy tułowy na pastwę ptactwa.
Nie my jedni szukaliśmy rozrywki w strzelaniu morszów, inni pasażerowie poszli za naszym przykładem i gdyby nie wstawienie się kapitana statku, prawdziwa rzeź tych biednych zwierząt by nastąpiła. Dwóch z naszych towarzyszy podróży złapało maławego może dwumiesięcznego morszaka, którego z wielkim trudem dostawili na statek w który z nami, po przestaniu statku kilka dni jeszcze wśród lodów wyruszył do Nome, do którego nareszcie dopłynęliśmy osiemnastego czerwca."
Komentarz MEK:

Kapitan statku wykazał się humanitaryzmem. Ale nie tylko w stronę morsów wybijanych bezwzględnie przez przybyszów z Ameryki, także wobec rdzennej ludności obu brzegów cieśniny Beringa. Morsy raz przepłoszone przez białych myśliwych, długie lata mogły nie wracać na swoje zwyczajowe miejsce. Nie pomagało przywoływanie stad przy pomocy świętej czaszki morsa, którą do dzisiaj mieszkańcy Uelen i osady Inczoun kładą wiosną na plaży. A brak tych zwierząt oznaczał śmierć głodową polujących na nie Eskimosów i nadbrzeżnych Czukczów.
Konstanty Podhorski:

"Plan naszej działalności w roku bieżącym na zachodnim brzegu Cieśniny Beringa opiewał założenie trzech stacyi handlowych, opatrzonych we wszelkie produkta spożywcze i towary wymiany, w trzech rozmaitych punktach kraju Czukczów, oraz ustalenie straży ochraniającej brzegi koncesyi od najazdu amerykańskich i innych kupców prowadzących handel z krajowcami. Statuty towarzystwa wymagały, aby część urzędników oraz co najmniej pięćdziesiąt procent najemnika i tak zwanych prospektorów byli poddani rosyjscy. W tym celu więc Iwanow, na którego włożono obowiązek dostarczenia tych ludzi, wyjechał jeszcze w marcu do Władywostoku, a Rosene w początkach maja wysłał parowy statek ze Seattle do tegoż Władywostoku dla dostawienia Iwanowa i Rosyan na Czukocki półwysep. Wspomniany statek nazywający się “Manauense” miał po zabraniu robotników z Władywostoku przybyć do Nome dla zabrania partyi amerykańskiej i stąd udać się na azyatycką stronę. Statek przybył do Nome, odbywszy podróż z Władywostoku w 17 dni. Natychmiast wraz z Rosenem udałem się nań tak, by zobaczyć Iwanowa, jak dla dowiedzenia się wielu ludzi ma z sobą. Oprócz doktora, geometry i kilku podrzędniejszych oficyalistów, przyjechało stu dwudziestu pięciu robotników i dziesięciu kozaków kamczackich. Do tego przybyły konie kupione w Petropawłowsku, okropnie małe szkopy, ale znane z tego, że oprócz wytrzymałości z łatwością chodzą po górach i znoszą wszelkie atmosferyczne dolegliwości, bez szkody dla zdrowia. Między robotnikami, którzy byli przeważnie obyci z minami południowej Syberyi, było kilkunastu dawnych “katorżników”, oraz sześciu Korejczyków i kilku Kirgizów.
Z przykrością przekonaliśmy się, że w drodze były nieporozumienia: Iwanow skarżył się na kapitana i oficerów okrętu, ci znowu na postępowanie nietaktyczne Iwanowa. Zobaczywszy, że te spory w części są spowodowane tem, że Iwanow nie mówił po angielsku, a oficerowie amerykanie po rosyjsku, zdecydowałem się jechać z nimi w dalszą drogę tak w roli tłumacza, jak też sędziego pokoju, jeżeli tego będzie potrzeba. Rosene z pięćdziesięcioma górnikami amerykanami, którzy na własne ryzyko zamierzali robić poszukiwania złota, miał za jakie dni dziesięć z nami się złączyć.
Nareszcie ku ogólnemu zadowoleniu stanęliśmy trzeciego dnia w zatoce St. Lawrence, przy której postanowionem było założyć pierwszą handlową stacyę pod nazwą Świętego Mikołaja.
Obrawszy odpowiednie miejsce przy małej rzeczce, wpadającej w zatokę, na przeszłe miasto Św. Mikołaja lub Crukock jak też nazywano, zabraliśmy się do wyładowywania przeznaczonych dla tej stacyi towarów i materyałów budowlanych. Dość żmudna ta robota zabrała nam cały tydzień, ponieważ około pięciuset tonn mieliśmy na brzeg dostawić. Cieśle Amerykanie, którzy z nami przybyli, zabrali się od razu do budowania, co szło raźnie, ponieważ cały materyał przywieźliśmy już obrobiony i o ile możności dopasowany. Stanął na początek duży skład na towary, następnie dość wielkich rozmiarów magazyn, w którym na półkach były ustawione produkta przeznaczone dla targu i tentacyi krajowców.
Dalej domek mieszkalny dla magazyniera i jego pomocnika, kilka drewnianych kabin dla robotników, którzy mieli tutaj zimować, wreszcie dom dla administracyi, doktora, oraz szpital z apteką.
Budynki te tworzyły prostą dość długą ulicę, ciągnącą się wzdłuż zatoki nazwaną Frontową.
Nad magazynem powiewała chorągiew towarzystwa, a nad budynkiem administracyjnym sztandar państwa rosyjskiego.
Na boku zbudowano posterunek dla kozaków, których po trzech miało być na każdej stacyi, a z tyłu stanęła stajnia na konie i psiarnia dla psów, tych koni zimowych, bez których śniegiem pokryta północ obejść się nie może.
Pies, tak na Alasce, jak w północnej Syberyi jest szanowany i pilnowany, bodaj czy nie więcej od człowieka. Poczciwe to zwierzę w zimie dźwiga wszelkie dostawy oraz przewozi ludzi nieraz na setki mil z jednego punktu na drugi. Pies miejscowy, szary, kudłaty, podobny zupełnie do wilka, jest łagodnym jak dziecko; od szczenięcia pilnowany i pieszczony jako rzecz drogocenna, zżył się z człowiekiem i nigdy go nie zaczepi, nawet gdy ten brutalnie się z nim obchodzi.
Z zatoki St. Lawrence popłynęliśmy na północ do East Cape lub przylądka Dieżniowa, gdzie założyliśmy drugą stacyę, podobną do wyżej opisanej. Tutaj pomimo lipca zastaliśmy jeszcze płynącą krę i dokuczliwe zimno.
Ten posterunek dostał się pod zarząd Lipińskiego, który poprzednio tu przybył na skunerze “Lili”, objechawszy nadbrzeżne osady, wymieniwszy dość sporo skór, fiszbinu i kłów konia morskiego, czem zrobił początek gałęzi handlowej naszego interesu. W przylądku Dieżniowa, zaczęto stacyę budować obok osady Onkalionów, którzy sami o to nas prosili, obiecując pomagać naszym ludziom we wszystkiem."
Komentarz MEK:

Niegdyś na tak zwanym East Cape a po rosyjsku Przylądku Dieżniewa mieściły się dwie duże osady rdzennej ludności: Uelen i Naukan. Nie wiemy w której z nich Konstany Podhorski z ramienia The Northeaster Siberian Company założył faktorię handlową. Wspomina o osadzie Onkilonów a więc Czukczy co wskazywałoby na Uelen. Naukan był osadą zamieszkaną przede wszystkim przez Eskimosów. Naukan zostało w latach 60-tych XX wieku wysiedlone przez władze obawiające się kontaktów rdzennej ludności ze swoimi rodzinami po drugiej stronie granicy. Na Przylądku Dieżniewa pozostała tylko osada Uelen, widoczna na zdjęciu poniżej.
Konstanty Podhorski:

Pozostawiwszy tutaj znaczną część górników, którzy rozeszli się z prowizyami po okolicy w zamiarze dotarcia aż do zatoki Koliuszki, wróciłem do portu Św. Mikołaja, gdzie zastałem Rosena i z nim przybyłych amerykanów. Przybyli oni na drugim statku towarzystwa “Discovery” przywożąc nowy ładunek towarów, węgla, drzewa budowlanego oraz dziesięć koni.
Połowa amerykanów tutaj pozostała, z resztą pojechaliśmy na południe koncesyi do Zatoki Opatrzności, w której miał stanąć trzeci i ostatni w tym roku budowany punkt handlowy. Wnoszenie budynków rozpoczęło się tutaj równie szybko jak w poprzednich, a posterunek ten otrzymał nazwę Włodzimierza, w cześć pułkownika Wonlarlarskiego.
Usunąłem więc z myśli interes Alaski na czas pewien i oddałem się zupełnie syberyjskiemu, który dawał coraz pewniejsze widoki powodzenia. Rosene przytem beze mnie obejść się nie mógł, tak w stosunku z Rosyanami a Iwanowem w szczególności."
Jack Hines:

"Odpłynęliśmy z Nome 26 października 1906 roku.
Skierowaliśmy się do Seattle a następnie pociągiem do Portland, gdzie spotkałem Ala Cody, starego przyjaciela, który prowadził agencje detektywistyczną a który kiedyś był szeryfem federalnym w Nome. Wróciłem z Alaski z napchanym portfelem i byłem zdecydowany nie oszczędzać na poszukiwaniach Podorskiego. W międzyczasie pojechaliśmy z Mery do San Francisco. Cody szybko odezwał się telegraficznie. Telegram mówił:
MAM WIADOMOŚCI. SUGERUJĘ WRÓCIĆ DO PORTLAND NATYCHMIAST.
Wzięliśmy najbliższy pociąg. Al Cody wręczył mi raport.
- No więc, znaleźliśmy twojego człowieka. Jeszcze tydzień temu był w Nowym Jorku.
Z tego powodu Mery i ja przemierzyliśmy cały kraj pociągiem i po raz pierwszy w życiu znalazłem się w Nowym Jorku. Poszukiwania zacząłem od restauracji Brown’s Chop House. Nosiłem przy sobie swojego Colta.44 na pasku pod płaszczem. Opisałem Podorskiego głównemu kelnerowi. Spostrzegłem błysk strachu w jego oczach, ale powiedział spokojnym głosem:
- Tak. Jadł tutaj dzisiaj lunch. Wyszedł mniej niż godzinę temu.
Cały tydzień krążyłem po mieście, wokół miejsc które mógłby odwiedzać. W końcu wpadłem na wspólnego znajomego Beasleya, w restauracji Breslin.
- Jeśli szukasz Podorskiego, mam dla ciebie wiadomość – powiedział – Spotkałem jego przyjaciela, który mi powiedział, że on wyjechał z Nowego Jorku w czwartek. Wraca na Syberię poprzez Japonie i Władywostok."
Konstanty Podhorski:

Przybyły z brzegów skuter “Lili” przywiózł listy od naszych agentów, pozostawionych na stacyach, oraz kilka worków rudy do analizy. W listach było dużo skarg na Iwanowa, przytem wiadomość, że rosyjscy prospektorzy znaleźli w kilku miejscach rozsypy złota, którego próbki nam też przesiano, ale że obawiają się wskazać miejsca Iwanowowi, by ten nie oddał je swoim faworytom, zaś gotowi są pokazać je mnie, w razie jeżeli bym przyjechał.
Na zebraniu amerykańskich akcyonaryuszów postanowiono Iwanowa usunąć, a jednogłośnie mnie zaproponowano przyjęcie na siebie tego stanowiska. Była to dla mnie niespodzianka i sam nie wiedziałem co począć. Czułem się na siłach podołać zadaniu, oprócz tego wynagrodzenie było dobre i otrzymałem decydujący głos w prowadzeniu interesu, ale krępowało i narażało na walczenie z wielu a wielu trudnościami i przesądami, co mnie, jeżeli nie odstraszało, to do zastanowienia zmuszało. Do tego stanowisko to musiało być potwierdzone tak przez ministra, jak generał-gubernatora Nadamurskiego okręgu, ponieważ było urzędowe, przytem nie wiedziałem, jak się akcyonaryusze petersburscy będą na to zapatrywali. Rosen coraz bardziej nalegał, bym nie odmówił, zgodziłem się więc być kandydatem, o czem też od razu do Petersburga doniesiono. Dla zachęcenia, panowie ci dodali, że nie będą wymagać, bym zimę spędził na Czukockim półwyspie i że z mego ramienia mogę na ten czas zostawić zastępcę, któremu towarzystwo zgadza się płacić co postanowię.
Na tym więc chwilowo stanęło."
Komentarz MEK:

A więc jest rok 1902. Konstany Podhorski zostaje mianowany głównym zarządcą koncesji czukockiej “The Northeast Siberia Company”. Jako że było to przedsiębiorstwo, działające na zlecenie cara, w którym głównymi akcjonariuszami oprócz amerykanów byli także ludzie związani z dworem w Petersburgu, oznaczało to połączenie w jednym ręku funkcji biznesowej i władzy urzędniczej. Miał pod sobą kozaków, wydawał paszporty i przepustki, z pewnością był prawdziwym „gubernatorem Czukotki”, z braku kogokolwiek innego skupiającego porównywalną władzą. Co było dalej? Tutaj urywa się cykl dzienników Konstantego. Na szerokim świecie wybuchła wojna Japońsko – Rosyjska, władze zaczęły niechętnie patrzeć na amerykanów przekraczających cieśninę Beringa. W dodatku nie znaleziono zbyt wiele złota. Z tego powodu coraz widoczniejszy stawał się, być może ukrywany od samego początku, główny cel przedsięwzięcia. Handel futrami, kłami morsa, pozyskiwanie łososi i ogólna eksploatacja zasobów naturalnych Czukotki. Amerykańscy górnicy czuli się oszukani. Rosjanie także, oskarżając firmę o wykorzystywanie rdzennej ludności i nielegalny obrót alkoholem. 1906 roku władze carskie zabroniły kompanii innej działalności niż górnicza.
Także w życiu prywatnym Konstantego musiały zajść zmiany…
Przenieśmy się cztery lata w przyszłość, do San Francisco. Jeśli wierzyć wspomnieniom Jacka Hinesa już wtedy był na tropie Konstantego. Ten jednak, nieświadomy zbliżającego się nieuchronnie przeznaczenia, udziela wiele mówiącego wywiadu dziennikarzowi The Call, gazety codziennej z San Francisco, na temat syberyjskich interesów. Przenieśmy się do sierpniowego poranka 1906 roku i spójrzmy do gazety.
„Podhorski wygłasza oświadczenie w imieniu Kompanii Syberyjskiej”
SEATTLE, Sierpień, John Rosene prezes Northeastern Siberia Company, którą rosyjski konsul w San Francisco, Kozakiewicz, oskarżył o bycie niewypłacalną i zdyskredytowaną w Rosji z powodu pogwałcenia koncesji, przebywa obecnie w Nome. Jego miejscowy przedstawiciel J.L Trenhelm odmówił komentowania sprawy. Jednakże, hrabia Konstanty Podhorski, do niedawna menager przedsiębiorstwa na Syberii i do tej pory pozostający znacznym akcjonariuszem, przebywa obecnie w hotelu Butler, gdzie był dzisiaj widziany. W rozmowie o tym temacie powiedział:
„Nie ma nawet krzty prawdy w wypowiedzi rosyjskiego konsula. Byłbym mu bardzo wdzięczny, jeśli podałby nam jakim prawem rozprzestrzenia tego typu pogłoski dotyczące naszej firmy. Dwa lata temu, kiedy rosyjska i amerykańska prasa publikowały wiele artykułów dotyczących naszych syberyjskich operacji, w dodatku wiele z nich wyssanych z palca, poprosiliśmy rosyjski rząd o wysłanie eksperta na Syberie, którego koszty pokryjemy, w celu napisania wiarygodnego raportu o naszych działaniach. Poprzez koneksje polityczne inżynier górniczy o nazwisku Teoulchinsky został wybrany do tej roli. Zabrałem go na Syberię na pokładzie szkunera Barbara Hernster, który niestety u wybrzeży zatonął. Rosyjski wysłannik wtedy poważnie zapadł na chorobę morską. Odwiedziliśmy jednak kilka faktorii, ale człowiek ten czuł się tak źle, że błagał mnie abym zabrał go z powrotem do kraju, co zrobiłem zresztą. Jego jedyne obserwacje mogły dotyczyć teren w promieniu mili od każdej stacji. W praktyce ich znaczenie było bliskie zeru. Zawiozłem go z powrotem do Nome, skąd wrócił do Rosji a ja na Syberię. Proszę sobie tylko wyobrazić jak byłem zdziwiony kiedy później dotarłem do St.Petersburga i dowiedziałem się że, ten Teoulchinsky dawał wykłady, oskarżając nas o oszukiwanie rdzennych mieszkańców, robienie milionów poza koncesją poprzez używanie pieniędzy do rozpoczynania innych interesów w rybołówstwie i innych przedsięwzięciach. Natychmiast poprosiłem rządowy departament górnictwa o wyznaczenie komisji dla zbadania tego raportu. Stało się tak na mocy dekretu imperatora. Komisja ustaliła, że oskarżenia są bezpodstawne, i to, że koncesja przyznana na mocy dekretu Imperatora nie może być cofnięta aż do momentu jej wygaśnięcia w 1910, pomimo tego, że Teoluchinsky żądał jej natychmiastowego cofnięcia. Zarekomendowano żebyśmy wpłacili do skarbu państwa 10,500 dolarów rocznie dla utrzymania trzech urzędników, którzy będą rezydować na miejscu i kontrolować stopień wypełnienia koncesji. Ta rekomendacja zresztą była na nasze własne żądanie. Tych trzech urzędników już wyznaczono i są w drodze na Syberię.
Dzisiaj właśnie wysyłamy transport zaopatrzenia dla nich. Do tej pory wysłaliśmy dużą liczbę górników na Syberię, górników, którzy wydobywają dla nas, przy czem 90 procent tego co znajdą przypada im w udziale a tylko 10 procent naszej kompanii. Po 1910 to nasza kompania ma przywilej wyboru które części własności zabierze ze sobą a które zostawi rządowi rosyjskiemu. Na dzień dzisiejszy zainwestowaliśmy 350 000 dolarów w górnictwo, operacje na Syberii nie obejmują niczego poza metalami kolorowymi. Nasi pracownicy pracują na mocy pozwoleń wydawanych przez nas, a potwierdzanych przez departament górnictwa i jak do tej pory nie było żadnych skarg z tego urzędu. Kompania jest w świetnej kondycji finansowej. Nie dopuszcza się też do pogwałcenia żadnych warunków naszej koncesji, tak więc nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego konsulat Rosji w San Francisco przyjął taką pozycję względem nas. Nadmienię, że podobne stanowisko przyjmował także, przeciwko nam, podczas różnic zdań z rosyjskimi marynarzami.
Komentarz MEK:

Czyżby? Kto ma rację? Konsul Kozakiewicz czy hrabia Podhorski? Kompania Syberyjska była bankrutem? I zajmowała się wyłącznie wydobyciem metali? Zresztą czasu było już coraz mniej. Zbliżał się dzień 21 marca 1907 roku, w Goldfield w stanie Nevada, moment od którego wszystkie sprawy a zwłaszcza te biznesowe, traciły jakiekolwiek znaczenie.
Jack Hines:

"Mary i ja zdecydowaliśmy się więc wrócić na zachodnie wybrzeże. Zatrzymaliśmy się przez pewien czas w Chicago i St. Louis. Następnie pojechaliśmy do Goldfield w Nevadzie.
Potężna gorączka złota, która tam wybuchła niemal z dnia na dzień stworzyła miasto z dwudziestoma tysiącami mieszkańców. Kilku moich starych przyjaciół z Nome też tam wyjechało.
Zostawiliśmy bagaże i tak długo szukaliśmy aż znaleźliśmy francuską restaurację, która była jeszcze otwarta. Kiedy miałem zamiar do nie wejść, wybiegła Mary. Była blada jak ściana. Chwyciła mnie za ramię i powiedziała:
- Jack, on tu jest!
Przepchnąłem się przez ludzi I poszedłem między stołami z ręką pod połą mojego płaszcza. Jego stolik był na czymś w rodzaju wysepki pośrodku restauracji i nie było nikogo na mojej drodze."
Komentarz MEK:

Bang! Bang! Chciałoby się powiedzieć o tym co nastąpiło chwilę później. Ale spójrzmy na grafikę z gazety "St. Louis Post-Dispatch" datowanej na 14 kwietnia, 1907 roku. Tak tą sytuację wyobrażał sobie rysownik prasowy, być może rozmawiał ze świadkami. Po chwili Konstanty Podhorski leżał martwy na podłodze francuskiej restauracji w Goldfield w Nevadzie.
Jack Hines:

Myślę, że byłem tam najspokojniejszą osobą. Schowałem pistolet i krzyknąłem – Spokój!
Wytłumaczyłem, że przybyłem zabić człowieka, który podniósł rękę na moja żonę. A teraz on jest już martwy i nie ma powodu do paniki. Powiedziałem, że teraz idę prosto do szeryfa oddać się w jego ręce. Szeryfem hrabstwa Esmeralda, był w tamtym czasie Johnny Ingalls. Był u siebie w biurze, opowiedziałem mu całą historię.
Potrząsnął tylko głową.
- Cóż synu, podejrzewam, że człowiek dostał na co zasłużył – powiedział – Ale mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę w jakiej się sytuacji postawiłeś. Morderstwo jest morderstwem i będziesz miał z tego powodu kupę problemów.
Rozprawa trwała prawie dwa tygodnie. Prokurator próbował przedstawić Mery jako ofiarę, która prowokowała. Mój prawnik obstawał za moją tymczasową niepoczytalnością pod wpływem potężnego emocjonalnego stresu. Na końcu sędzia zapytał ławę przysięgłych i wyszli uzgodnić werdykt. W końcu sędzia Langdon zastukał na cisze i zapytał:
- Panowie ławnicy, czy osiągnęliście werdykt?
Przewodniczący powiedział:
- Tak, wysoki sądzie. Uznaliśmy oskarżonego za NIE WINNEGO zarzucanych mu czynów.
Sędzia Langdon próbował przez chwilę uspokoić emocje publiczności, ale zaraz się poddał uznawszy to za niewykonalne. Wszyscy ściskali mi rękę i klepali po plecach. Zostałem oczyszczony na mocy niepisanego prawa i ponownie stałem się wolnym człowiekiem.
Tej nocy w Goldfield miało miejsce prawdziwe święto, podczas którego Mary i ja byliśmy gośćmi honorowymi. Oficjalne pismo o śmierci zostało wysłane do rodziny hrabiego Podorskiego do Polski, ale nigdy nikt się stamtąd nie odezwał. Pewien dziennikarz, którego znam w Nowym Yorku, niedawno przejeżdżał przez Goldfield podczas podróży na zachód. Powiedział mi, że chłostany wiatrem i niepogodą krzyż wciąż stoi na jego grobie.
Komentarz MEK:

Tak kończy się historia Konstantego po obu stronach cieśniny Beringa. Zaczyna się za to życie Konstantego Podhorskiego jako darczyńcy kolekcji etnograficznej. Nie wiemy jak do tego doszło. Czy przedmioty te zostały wysłane po jego śmierci do matki mieszkającej w Krakowie, czy też on sam zdążył je wysłać lub przywieźć wcześniej. Początkowo wszystkie te rzeczy trafiły do Muzeum Narodowego w Krakowie, a dopiero znacznie później do Muzeum Etnograficznego. Wygląda na to, że tutaj będą przechowywane, aż do jego końca albo do końca świata, który znamy. Nasuwa się pytanie, co po nas zostaje? Rzeczy? A co z tymi wszystkimi obrazami, chwilami, całym życiem toczącym się wartko i bezpowrotnie znikającym razem z nami? Jakie ma znaczenie to co było? Co dzieje się z wszystkimi podłymi i wielkimi uczynkami, których się dopuszczamy? Co ze wspaniałymi momentami, których doświadczamy. Ratują nasze dusze gdzieś tam, gdzie one odchodzą czy giną bezpowrotnie razem z nami? Dobrze, że istnieje literatura. Dzięki niej możemy jeszcze raz wrócić do tamtych dni na morzu Beringa. Konstanty jest na pokładzie szkunera „Lili”, jest noc, ale budzi go jeden z marynarzy:
Konstanty Podhorski:

"Zerwałem się jak sprężyna i poleciałem na pokład. Podczas mego pobytu na północy, kilkakrotnie widziałem zorzę północną, lecz o tak cudownej aurora borealis, jak tą którą miałem przed sobą, nie miałem pojęcia. Wyszedłem z kajuty, znalazłem się, jak gdyby w najprzepyszniejszej szmaragdowej grocie olbrzymich rozmiarów. Zielone promienie, podobne do kryształów najrozmaitszych odcieni rozlatywały się od centrum kopuły niebieskiej, topiąc się w horyzoncie. Ta przezroczysta zieloność, z poza której, zdawało się, że słupy ognia buchają co chwila, przybierała od czasu do czasu barwę najcudowniejszych różnokolorowych opali, jak gdyby przerzynanych ruchomemi jaskrawemi żyłkami o metalicznym blasku, przelatującemi wężykiem, jak małe pioruny, by się zanurzyć w morzu, które ze swej strony przybrało odcień płynącego srebra. Fosforescencya morza była rzeczywiście u szczytu, wyglądała ona zupełnie jak pokryta świętojańskimi robaczkami, będącymi w nieustających ruchu. Wrzucony w nie przedmiot, wpadając, wywoływał wrażenie, jak gdyby ktoś ze spodu prysnął rozpalonym do białości żelazem, a poruszona obok woda rozlatywała się w kółka, zmieniające barwy, jak w kalejdoskopie. Zjawisko to trwało około dwudziestu minut, poczem kolorowe światła zaczęły blednąć coraz bardziej, gubiąc się w przestrzeni, a jasno szare niebo pokryte gwiazdami, niebo zimnej północy, zajęło ich miejsce, budząc mnie, jak z letargu i przypominając, że stałem skostniały między Arktykiem a cieśniną Beringa tylko w jednej bieliźnie."
Literatura:
1.Konstanty Podhorski, Po obu stronach Cieśniny Beringa, „Dziennik Kijowski, pismo społeczne, polityczne i literackie”, 1908 r, nr. 94 – 144, str.4. Dostępne na stronie Biblioteki Jagiellońskiej: https://jbc.bj.uj.edu.pl/dlibra/publication/116748/edition/109358/content
2. Jack Hines, Minstrel of the Yukon – An Alaskan Adventure, New York, Greenberg: Publisher, 1948
3. San Francisco Call, Podhorski Makes Reply for Siberian Company,
12 August 1906, Volume 100, Number 73,
Dostępne na stronie California Digital Newspeaper Collection: https://cdnc.ucr.edu/?a=d&d=SFC19060812.2.5&e=-------en--20--1--txt-txIN--------1
4. Mapa Alaski: Wikicommons, Alaska in 1895 (Rand McNally). The boundary of southeastern Alaska shown is that claimed by the United States prior to the conclusion of the Alaska boundary dispute.
5. Ilustracja prasowa: St. Louis Post-Dispatch, He ruined my life, 14 kwietnia, 1907.
Dostępne na: https://www.newspapers.com/newspage/138899395/
Składamy serdeczne podziękowania Panu Adamowi Sobocie bez którego nie byłoby możliwe dotarcie do archiwalnych fotografii z albumu Konstantego Podhorskiego, Adamowi Partyce za wprowadzenie „Po obu stronach Cieśniny Beringa” do programu Word, Państwowemu Muzeum Etnograficznemu w Warszawie za udostępnienie zbiorów i materiałów archiwalnych w tym skanu listu Konstantego Podhorskiego a także kilku fotografii z jego albumu.