Przedmiot przedmiotowi nierówny. Większość z nich jest nam obojętnych. Niektóre są cenne. Inne lubimy. Do innych jesteśmy po prostu przyzwyczajeni. Przedmiotami są też muzealne eksponaty – to prawdziwa arystokracja ciesząca się przywilejem niemal wiecznego immunitetu od zniszczenia.
Pośród przedmiotów istnieje także specyficzna kategoria przedmiotów świętych. Kategoria zaprzeczająca fundamentalnemu podziałowi na materię ożywioną i nieożywioną. Jest to kategoria najbardziej szalona, najbardziej niekonsekwentna i nielogiczna spośród wszystkich innych. Być może z tych powodów też najbardziej ludzka. Sięgająca do źródeł umownego przymierza człowieka ze światem, który zwykło nazywać się kulturą. Smak pocałunku składanego przez wiernych w kościele na wielkanocnym krucyfiksie przypomina o tym do dzisiaj.
Ale to nie będzie opowieść o krucyfiksie. To będzie opowieść o drodze do poznania dwóch zagadkowych przedmiotów z zupełnie innego zakątka naszej planety. Drodze bardzo wyboistej. Ich przeszłość zasnuta jest mgłą idącą z lasów i bagien Syberii, a teraźniejszość tumanem o wiele straszniejszym. Zapomnieniem. Strachem. Przemocą. Czy takie mgły można rozwiać? Tak, można. Do pewnego stopnia.
1. Spotkanie
Wszystkie historie najlepiej zaczynać od początku, dlatego i my przenieśmy się do wiosennego poranka 2016 roku w Dziale Zbiorów Pozaeuropejskich naszego muzeum. To wtedy wyciągnęliśmy z szafy katalogowej jedną z szuflad i na chybił trafił przewertowaliśmy pożółkłe karty. Być może zupełnie przypadkowo, ale zatrzymaliśmy się mniej więcej w połowie, a naszym oczom ukazała się karta z doklejoną, niewielką, czarno-białą fotografią. To ona.
Wtedy jeszcze nikt tego nie wiedział, ale tak właśnie poznaliśmy „obiekt zero” przyszłego przedsięwzięcia, polegającego na badaniu kolekcji syberyjskiej Muzeum Etnograficznego w Krakowie. Punkt początku. Patrząc na tę kartę w oczy rzucają się przede wszystkim dwie rzeczy. Opis przedmiotu i zdjęcie. Zwłaszcza zdjęcie. Bo czy bez niego, natknąwszy się jedynie na napis „LALKA” w rubryce opisującej przedmiot, zatrzymalibyśmy się na nim na dłużej? Wątpliwe. Tymczasem ze zdjęcia patrzyły na nas bystre oczy drewnianej figurki, zdające się buntować przeciwko wpisowi na karcie, do której ją przyczepiono. Nie jestem zwykłą Lalką – mówiła płaska twarz.
W rubryce powyżej wpisano jej miejsce pochodzenia. „ZSRR, Syberia”. ZSRR było swojego czasu największym terytorialnie państwem na świecie, a Syberia jego największą częścią, zamieszkaną przez 33 różne narody. Trudno więc mówić o przesadnej dokładności lokalizacji. A jednak to także była ważna informacja. Ważna, bo cały teren na wschód od Uralu był przez tysiące lat teatrem wyjątkowego widowiska z jednym aktorem w roli głównej: szamanem. Szamanem-lekarzem, kosmicznym podróżnikiem, szmuglerem dusz przez nieprzekraczalne granice światów, czymś pośrednim pomiędzy żywym i martwym, człowiekiem i nieczłowiekiem. Szamanem, panem, uczniem i przyjacielem duchów.
To Fedor Poligus, ewenkijski szaman sfotografowany przez Aleksieja Makarenkę w 1908 roku, gdzieś nad rzeką Podkamienną Tunguską. Samo słowo „szaman” pochodzi z rodzimego języka tego właśnie człowieka i oznacza „tego, który wie”. W przypadku tej fotografii zastanawia czas wykonania, lato 1907 albo 1908 roku. Meteoryt tunguski uderzył 30 czerwca 1908, właśnie nad Podkamienną Tunguską, ale zostawmy to. Dla nas ważne jest co innego. To przedmioty, zawieszone na drzewie obok Fedora. Sam autor zdjęcia pisze o nich: „duchy pomocnicy szamana”. Pomocnicy, na oko zrobieni z blachy, drewna i paciorków.
Dlaczego przywołujemy właśnie ich, skoro nawet bez powiększania widać, że różnią się od interesującego nas przedmiotu ze zdjęcia na karcie muzealnej? Przede wszystkim dlatego, że ich obecność była charakterystyczna dla całego kompleksu wierzeń związanych z szamanizmem. Ale jest też inny powód. Patrząc na maleńkie zdjęcie przyczepione do karty katalogowej, wciśniętej w szufladzie muzealnej pomiędzy inne, podobne, pojawiło się pierwsze przeczucie co do możliwego charakteru przedstawianego przez nie przedmiotu. Czasami widzimy coś, co natychmiast przywołuje w naszej pamięci inne znane nam już wcześniej obrazy. Tak było w przypadku szamana Fedora Poligusa. Ktoś mógłby powiedzieć, że „przeczucie” nie jest najbardziej naukowym terminem. A jednak na więcej nie mogliśmy liczyć, bo wszystko, co było wiadomo o „Lalce”, mieściło się w kilku lakonicznych zdaniach wystukanych maszyną na karcie. Mówiły: wystrugana z drewna, popielate futro, kobieta. To wszystko.
Obiekt na sąsiedniej karcie także opisany został jako Lalka! Ale tym razem nawet jeszcze bardziej zdawkowo.
Nawet najdalsze podróże zaczynają się od pierwszego kroku. Od taksówki, autobusu MPK, tramwaju wiozącego nas na stacje, porty i lotniska, skąd dokonamy dalekiego skoku w przestrzeń. Pierwsze kroki w tym przypadku zostały zrobione po stromych schodach i po korytarzach muzeum, prowadzących do ukrytej za żelazną kratą galeryjki, wypełnionej ogromną ilością rzeczy ze wszystkich kontynentów, może z wyjątkiem Antarktydy. To tam, na jednej z półek, w pudełku po butach, leżały obiekty 30610 i 30609. Leżały razem z innymi przedmiotami, które bez wątpienia należały do innej opowieści, dlatego pomińmy je milczeniem. Ale do jakiej historii należały te dwa? Wtedy jeszcze nie mogliśmy wiedzieć.
Mogliśmy za to uważnie się im przyjrzeć. A nawet wziąć je do ręki. Były bardzo lekkie, a fakt okrycia ich miękkim futrem jakichś niewielkich zwierzątek, powodował, że grzały trzymającą je rękę. Można było łatwo ulec iluzji, że to ich własne ciepło. A puls krwi trzymającego je w dłoni, ich oddechem. Były od siebie różne, a jednak było oczywiste, że należą do siebie nawzajem. Choć w żadnych dostępnych na tamten moment materiałach nie można było znaleźć co do tego żadnej wzmianki. Dzieliły ze sobą wielkość. Obie po 22 cm. Dzieliły futrzane okrycie. Choć jedna z nich przypominała człowieka, kobietę, jak napisano na karcie katalogowej. A druga do człowieka była zupełnie niepodobna.
Ubrana była w rudą skórę małego zwierzątka, całkowicie w nią zawinięta. Głowa, oczy, uszy, sterczące wibrysy, wreszcie łapki i reszta futra zwierzątka, otulały głowę i ciało ukrytej we wnętrzu drewnianej postaci, dodatkowo ubranej w kolorową szatę z motywami roślinnymi. To obiekt 30610. Sama postać, co można było spostrzec, chociaż człekokształtna, mająca dwie ręce i nogi, mocno odbiegała od kanonu Fidiasza. Miała szpiczastą głowę i jedno jedyne, czarne oko, wykonane z czarnego paciorka. Czy to ciało zwierzęcia otulało drewniane ciało człowieka? Czy drewniany człowiek wypełniał ciało zwierzęcia? Czy nie są to pytania leżące u źródła animizmu? Naszej wspólnej, pierwszej religii? Syberyjski szamanizm był dogłębnie animistyczny. Czy nie byłaby to też jego piękna metafora, mówiąca o pierwiastku duchowym w zwierzęciu i zwierzęcym w człowieku? O naszej dawno, dawno zapomnianej jedności? I jeszcze jedno. Figurka była niepokojąca. Może nie dla każdego, ale dla osoby, która ją wyciągnęła z pudełka, tak.
Druga z figurek, ta bardziej ludzka, kobieca, oznaczona jako obiekt 30609, robiła równie silne wrażenie. Może to przez oczy z miodowych paciorków. Albo przez enigmatyczny wyraz twarzy. Ona, w przeciwieństwie do poprzedniej, wchodziła w bezpośredni kontakt z patrzącym na nią człowiekiem, który nie mógł nie wejść z nią w bezpośredni kontakt. Mimo że była jedynie wyciętą z drewna figurką. Kiedyś otulał ją płaszcz z szarego futerka. Dzięki dziurze na piersi widać, że w środku oplatał ją sznur białych paciorków. Takich samych, jakie zdobią kaptur na głowie.
Stało się. Niezależnie już czy na drewnianym obliczu malował się tryumf, groźba, czy zwykła drewniana obojętność, nie można było ich już po prostu odłożyć do tego samego pudełka. Trzeba było dwukrotnie skreślić napis „Lalka” na niespodziewanie nieaktualnej karcie katalogowej. Ale jeśli już zostało to skreślone, trzeba było wpisać coś innego. Ale co? Natura i muzealne zbiory nie lubią pustki. W zaciszu magazynu, bez obaw, że ktoś usłyszy, można zadawać pytania nawet rzeczom. Jeśli nie jesteście lalkami, to czym jesteście? Do kogo należałyście? Kto i po co was zrobił? I jak trafiłyście do Krakowa?
Do Krakowa to jedno, ale do Muzeum Etnograficznego to zupełnie inna sprawa. I tutaj bezpośrednia odpowiedź kryje się w informacji na karcie katalogowej, gdzie czytamy „Przekaz z MNK 1964 r.”. Pod skrótem MNK kryje się oczywiście Muzeum Narodowe w Krakowie. To nie jest niespodzianka. Jeśli chodzi o obiekty pochodzące z Syberii, jedynie promil został przekazany bezpośrednio do Muzeum Etnograficznego (rok założenia 1911). Reszta to przekaz ze starszych instytucji, istniejących w Krakowie wcześniej. Dla przypomnienia, pomiędzy 1795 a 1918 nie istniało państwo polskie. Ziemie polskie były głęboką prowincją trzech innych, agresywnych mocarstw. Prus, Austrii i Rosji. Kraków miał status autonomiczny, a więc jeśli ktoś chciał przekazać coś cennego instytucji polskiej, przywoził to do którejś z tych powstałych w Krakowie: Muzeum Archeologicznego Polskiej Akademii Umiejętności (założonej w1850 roku), Muzeum Techniczno-Przemysłowego (założonego w 1868 ), Muzeum Narodowego w Krakowie (założonego w 1879). W Krakowie istniało też od 1895 roku „Przytulisko” dla weteranów powstania 1863. Część mieszkających w nim weteranów trafiła do schroniska po powrocie z zesłania na Syberii. W mieście mogły krążyć przedmioty związane z tamtejszymi rdzennymi narodami.
Po powstaniu Muzeum Etnograficznego w 1911 roku, nastąpił rozciągnięty na prawie sto lat proces przekazywania do niego zbiorów etnograficznych z innych instytucji. Sądząc po karcie, dwie figurki trafiły do naszego muzeum z MNK w roku 1964.
Wszyscy znają zabawę w głuchy telefon. Siadamy w kręgu. Osoba zaczynająca szepcze coś na ucho następnej, a tamta następnej i tak aż do ostatniego uczestnika. Ten ostatni głośno wypowiada to, co zrozumiał. Zabawa polega na stopniowym zniekształcaniu przekazywanej wiadomości, a jej końcowe brzmienie jest zazwyczaj całkowicie odmienne od pierwotnego. W układzie przekazów muzealnych przedmiotów z Syberii, to Muzeum Etnograficzne było ostatnim uczestnikiem zabawy, a jego karty katalogowe głośno wypowiedzianą wiadomością. Ktoś się śmieje?
Ale w takim wypadku, kto był pierwszy w kolejce? I co powiedział naprawdę? Muzeum Narodowe? Nie. Osoba, która podarowała przedmioty do tego muzeum? Być może. Osoba, do której te dwie drewniane figurki kiedyś należały? Ciepło. Osoba, która je zrobiła? Tak. Ale to za daleko. Na razie spróbujmy cofnąć się w czasie zaledwie o jeden krok.
Szczęśliwym trafem, bo nie było to regułą, dwie drewniane figurki trafiły do muzeum z kopią karty katalogowej poprzedniej instytucji. Dlaczego informacje z tej karty nie zostały przepisane do karty Muzeum Etnograficznego? Pytanie do poprzednich pokoleń muzealników. Na szczęście zachowała się kopia i było to nasze pierwsze, „wielkie” odkrycie. Pojawiły się nowe informacje.
Co jest tutaj najważniejsze? I przede wszystkim – co jest prawdziwe? Przyjrzyjmy się temu po kolei:
1. Para lalek
Najważniejsze, że „para”. Do tej pory nie mieliśmy poza przeczuciem powodów, żeby uważać oba obiekty za istniejące razem. Wiemy także skąd wzięło się to określenie. Ktoś tak nazwał te dwa obiekty już w Muzeum Narodowym. Prawda czy fałsz? Prawdopodobnie i jedno, i drugie, ponieważ nie wiemy co autor wpisu miał na myśli używając tego słowa. Po rosyjsku lalka to кукла [kukla], ale pojęcie to ma szersze zastosowanie niż w języku polskim, może też oznaczać figurkę. Być może więc to wina tłumaczenia. No bo jakie to lalki? Dziecięce? Obrzędowe? Jakie jeszcze? Na tym etapie przestaliśmy używać tego słowa na ich określenie, uznając, że słowo „figurki” brzmi bardziej adekwatnie.
2. Wyrób Jakutów
Informacja do dalszego sprawdzenia. Choć gdyby okazało się to prawdą, byłby to właściwy adres, pod którym można by pytać dalej o istotę obiektów. Ale czy tak jest naprawdę? Osoba wypełniająca kartę mogła uznać Jakutów za mieszkańców całej Syberii, mogła powtórzyć nieprawdziwą informację.
3. Opis fizyczny
Sugeruje, że futro użyte na figurkach pochodzi od łasicy. Może kustosz, autor wpisu, był wielbicielem Damy z Łasiczką, słynnego obrazu Leonarda da Vinci przechowywanego w tym muzeum? Kształt głowy wyklucza łasicę. Pierwszą podejrzaną jest zwykła, ruda wiewiórka.
4. Zniszczona przez mole
A więc i tu zrobili co swoje, ci najstraszniejsi wrogowie futrzanych kolekcji. Ślady ich działania widzimy na figurkach i dzisiaj. Ale rodzi się kolejne pytanie. W momencie przyjmowania do muzeum, figurki musiały nie być już pierwszej świeżości. Czy osoba, która je przekazała była ich pierwszym właścicielem? Czy figurki nie należały do niej? Do kogo należały? I czy nie stawia to pod znakiem zapytania innych informacji?
5. I last but not least: dar Jana Żurakowskiego
A więc do Muzeum Narodowego oddał je człowiek znany nam z imienia i nazwiska. Jan Żurakowski. Stało się to ósmego sierpnia 1905 roku.
Kim był Jan Żurakowski? Człowiekiem, który nie był ani sławny, ani znany, ani najwyraźniej nie zasłużył się niczym, co byłoby godne nazwy ulicy, biografii czy innego trwałego śladu po jego życiu. Nie można zaprzeczyć, że większość przedmiotów syberyjskich trafiła do muzeum za sprawą ludzi wysłanych przymusowo na Syberię, w ramach represji politycznych. Pierwszym możliwym odruchem było więc przeszukanie źródeł dotyczących głównej przyczyny deportacji Polaków do północnej Azji, czyli Powstania Styczniowego z 1863 roku. Dopisało nam szczęście. W krakowskim, konserwatywnym dzienniku „Czas”, ukazującym się w drugiej połowie XIX wieku w Krakowie, razem z wybuchem powstania zaczęto drukować listy powstańców poległych, ale także wziętych do niewoli, skazanych, itd. Za tą działalność władze austriackie zresztą gazetę ostatecznie zamknęły. Zanim się to jednak stało w numerze z 1 września 1863 roku znajdujemy długą listę skazanych za udział w powstaniu, a w tym gronie niejakiego Jana Żurakowskiego, lat 22, z Wołynia.
Jego nazwisko znajduje się w rubryce „Skazani na mieszkanie w Syberyi (czas nieograniczony)”. Co ciekawe w innej rubryce „Skazani do ciężkich robót w fortecach syberyjskich” figuruje niejaki Cezary Żurakowski, lat 28, z Kijowa. Bracia?
Z pomocą przychodzi lista powstańców więzionych i osądzonych w twierdzy kijowskiej. Opracował ją ukraiński archiwista, Michał Micel1, na podstawie urzędowych komunikatów. Na stronie 131 znajdujemy „naszego” Jana, razem z siedmioma innymi osobami o nazwisku Żurakowski. A więc 22 letni Jan był powstańcem i dostał się w 1863 roku do niewoli. Został skazany na bezterminowe (dożywotnie) zesłanie na Syberię. Chciałoby się zapytać: ale dokąd dokładnie? Syberia to jednak ogromny obszar. Z pomocą przychodzi nam to samo opracowanie. Okazuje się, że więźniów podzielono na 5 kategorii. Dla każdej przewidziany był inny rodzaj kary. Rozstrzelanie, karna kompania, zesłanie na Syberię, praca przymusowa, więzienie. Zesłanie było przewidziane dla szeregowych powstańców, a wszystkich z tej kijowskiej grupy zesłano na Syberię Zachodnią2. A więc do guberni tobolskiej lub jenisejskiej. Są to miejsca odległe od terenów zamieszkałych przez Jakutów. Skąd więc wpis o ich jakuckim pochodzeniu?
Z całą pewnością za to wiemy, że 42 lata później, Jan Żurakowski – albo ktoś inny w jego imieniu – przekazuje parę futrzano-drewnianych figurek do Muzeum Narodowego w Krakowie. Sam Jan musiał mieć wtedy 64 lata. I z jakiegoś powodu uznał dwie figurki za cenne na tyle, że najwłaściwszym dla nich miejscem była narodowa kolekcja muzealna. Bardzo wątpliwe czy kiedykolwiek dowiemy się tego, co najciekawsze. Co działo się z Janem i dwiema figurkami pomiędzy 1863 a 1905? Jak i gdzie na siebie wpadli? Dlaczego Żurakowski przywiózł je do Polski? W jaki sposób wszedł w ich posiadanie? To z pewnością pasjonująca historia, szkoda, że nieopowiedziana. Musimy porzucić ten ślepy zaułek i skupić się na samych figurkach. Może one same mogą coś o sobie powiedzieć i być może o samym Janie Żurakowskim? Pomoc i inspiracja przyszły z zewnątrz. Z Muzeum Pitt Rivers w Oksfordzie i z Rosyjskiego Muzeum Etnograficznego w Petersburgu.
2. Oksford–Petersburg. Tropy
Muzeum Pitt Rivers to ukochane dziecko generała Augustusa Lane-Fox Pitt-Riversa, wojskowego, darwinisty i archeologa-amatora, którego prywatna kolekcja posłużyła za osnowę nowego muzeum utworzonego w 1884 roku przez Uniwersytet w Oksfordzie.
Dziesiątki tysięcy obiektów etnograficznych z całego świata. Jeśli wierzyć rozłożonym przy wejściu do muzeum ulotkom, statystycznie większość gości wchodzących obecnie do środka gmachu, szuka gabloty z kilkoma odciętymi i spreparowanymi, indiańskimi głowami z Ameryki Południowej. Jednak to, co interesowało nas najbardziej, znajdowało się w gablocie obok. Była w niej mała (około 20-centymetrowa), zawinięta w biały materiał, drewniana figurka z oczami z paciorków i enigmatyczną miną na ciemnej, pomalowanej kiedyś na czarno twarzy. Właściwie znajomy widok. Czy figurka z gabloty nie przypomina nam tych leżących w pudełku w krakowskim muzeum? Może informacja o niej pomoże nam zbliżyć się do prawdy o tamtych dwóch?
Na oryginalnej metce przyczepionej do szyi, figurka miała kilka informacji kluczowych według kolekcjonera, a właściwie kolekcjonerki. Otóż, możemy przeczytać, że jest to: Figurka Porge, drugorzędnego ducha szamańskiego, zakupiona od OSTIAKA BAJSZYŃSKIEGO (Ostjaka – Samojeda) nad rzeką Jenisej, przez Marię Antoninę Czaplicką [Figure of Porge, a secondary shaman spirit bought from BAISHINSKI OSTYAK (OSTYAK SAMOYED), YENISEY R, Czaplicka [Obiekt 1915.50.138. Pitt Rivers katalog online]
Po raz kolejny mamy tutaj kilka informacji do uściślenia, aczkolwiek nie można nie mieć wrażenia, że zbliżamy się odrobinę do sedna sprawy. Przynajmniej z terminologicznego punktu widzenia. Przede wszystkim dowiadujemy się, że figurka jest przedstawieniem ducha szamańskiego Porge. Ale właśnie – pisanego wielką czy małą literą? Dowiadujemy się, że Czaplicka kupiła ją od Ostjaka Bajszyńskiego (Ostjaka Samojeda) nad rzeką Jenisej. Ale co to wszystko znaczy? Żeby to rozszyfrować musimy pochylić się na chwilę nad historyczną terminologią używaną do określenia niektórych narodów Syberii. Jak wszystko, tak i ona się zmieniała nie tylko ze względu na to, kto je nazywał i nie tylko ze względu na to, jak poszczególne grupy nazywały samych siebie, ale też zmieniały się ze względów politycznych.
W rosyjskiej terminologii prawdziwa rewolucja dokonała się w latach trzydziestych XX wieku, kiedy nowa władza radziecka postanowiła odciąć się od dotychczasowego nazewnictwa i oddać głos samym zainteresowanym. Powstały znane nam obecnie nazwy narodów północy, takie jak Nieńcy, Selkupowie, Chantowie, Ewenkowie, Ewenowie itd. Wcześniej funkcjonowały wywodzące się od niepamiętnych czasów i nie do końca zrozumiałe generalizacje, wykraczające poza rzeczywisty podział narodowy. Początkowo posługiwała się nimi carska administracja, a potem i sami zainteresowani. Wyglądało to mniej więcej tak:
Z czasem jednak takie ogólne postawienie sprawy przestawało wystarczać. Widać to wyraźnie u pierwszych badaczy, takich jak np. G.F Miller, który pisząc swoją Historię Sybiru zauważa różnorodność wewnątrz tych grup i zupełnie nie może się zdecydować czy mieszkańcy ziem pomiędzy Jenisejem a Obem są Samojedami, Ostjakami, czy kim jeszcze3. Zwłaszcza, że sami pytani też nie mieli pojęcia kim są i najczęściej określali się według nazw terenów, które zajmowali. I tak na przykład, źródła mówią o „ludziach znad rzeki Bajchy”, „ludziach koczujących wzdłuż rzeki Turuchan”, „Jenisejskich ludziach” itd.
Zaraz, zaraz, co jest napisane na metce figurki z Pitt Rivers? Właściciel figurki Ostiak Bajszyński (Ostjak-Samojed)? Bajszyński to nie nazwisko! To nazwa rzeki Niżnaja Bajcha, dopływu Jeniseju. A pojęcie Bajszyńscy Ostiacy (Ostjako-Samojedzi) spotykamy po raz pierwszy u inspektora podatkowego i etnografa amatora, P.E. Ostrowskicha, w tak właśnie zatytułowanej pracy4. Oficjalnie więc dokonał się podział i rozpoznano jeszcze jedną grupę narodowościową zamieszkującą na terenach pomiędzy Jenisejem, Tazem a rzekami Tym, Ket, Narym, Vasjugan. Nazwano ją Ostiako-Samojedami (a jej północną część: Bajszyńskimi Ostjakami). Dla ułatwienia trzeba dodać, że chodzi o nikogo innego, jak o naród znany dzisiaj jako Selkupowie. I tej nazwy będziemy się już od tego momentu trzymać.
A więc figurka z Pitt Rivers, bardzo podobna do pary figurek z naszego muzeum, pochodziła od Selkupów. Nazywała się Porge i była duchem pomocnikiem szamana.
Do Oksfordu przywiozła ją Maria Antonina Czaplicka. Była polską antropolożką z ogromnymi ambicjami i siłą przebicia. W roku 1915, roku przekazania figurki do Pitt Rivers, Czaplicka była u progu przejścia do historii jako pierwsza kobieta na stanowisku wykładowczyni antropologii na Uniwersytecie Oksfordzkim. Udało jej się to rok później, kiedy została mianowana wykładowczynią etnologii w Fundacji Mary Ewart przy Oksfordzkiej Szkole Antropologii5. Niemała rzecz, bo Uniwersytet w Oksfordzie wtedy kobiet nie zatrudniał. Pewnie rację mieliby ci, co powiedzą, że to tylko dlatego, że zwolniły się etaty po mężczyznach, którzy ruszyli na wojnę do Francji. Ale prawda była też taka, że Maria Czaplicka dopiero co wróciła z rocznych badań terenowych na Syberii. I zasługiwała na to stanowisko jak mało kto. Zwłaszcza, że wcześniej bywało różnie z docenieniem emigrantki z Polski, mówiącej angielskim z akcentem, a przede wszystkim ustawicznie pozbawionej środków do życia, no i jeszcze raz, kobiety. Były to ograniczenia których nie miał już na przykład Bronisław Malinowski. Można więc powiedzieć, że przez lata uderzała głową w szklany sufit. Nic dziwnego, że wiele ją to kosztowało. Ale na szczęście nie bez efektu. Najpierw zlecono jej napisanie książki Aborginal Siberia o rdzennych ludach z tamtych stron. Napisała, chociaż żadnego nigdy na oczy nie widziała. Potem została wysłana na badania terenowe. Chociaż pojęcie „wysłana” może nie jest do końca adekwatne, raczej wypchnięta – środki na to przedsięwzięcie musiała pozyskać sama na drodze korespondencyjnej epopei z potencjalnymi fundatorami w roli głównej. Pieniądze finalnie zdobyła, pożyczyła, wyszarpała. Po czym rok spędziła podróżując gdzieś pomiędzy Jenisejem a Indygirką. Lato, zima, wełniane kalesony marki Jaeger, sanie, łodzie i namioty. A jeden z jej towarzyszy, niejaki pan Hall z Bostonu, miał jeszcze trzyczęściowy garnitur i korkowy hełm na głowie, sądząc po zdjęciu z wyprawy.
Ekspedycja rozpoczęła pracę latem 1914 roku, zaraz po tym, jak wysiadła z parowca na brzegu Jeniseju. Od razu zabrali się do roboty. Pisała:
„Badanie tych grobów należy przeprowadzać ukradkiem, gdyż tubylcy nie potraktowaliby mojej ciekawości w sprawach ich zmarłych z podobną pobłażliwością z jaką odnosili się do zainteresowania żywymi"6.
To były groby naziemne, wyglądały jak skrzynie. Ludzie kładli tam oprócz zmarłego całą masę rzeczy. To na tych rzeczach zależało jej najbardziej.
„Otwarcie nawet prowizorycznie zbudowanego grobowca zabierało trochę czasu, a ponieważ zazwyczaj znajdowały się na odsłoniętych miejscach i podczas większości naszego pobytu w Golczysze dzień się nie kończył, więc ten nieco makabryczny proceder uprawialiśmy dość ryzykownie”7.
Tak, ale czy udawało się już raz oderwane deski dopasować po wszystkim z powrotem? I czy otwierali tylko niektóre groby na cmentarzyskach, czy szli jak leci? Jak w wielkim, podniebnym supermarkecie, gdzie trwa nieustająca promocja.
„Innym razem gotowaliśmy w garnku przed naszą drewnianą chatą nieco kości zabranych z samojedzkiego grobu przez pana Halla. Aby uniknąć nieporozumień dodam, że tego rodzaju postępowanie było konieczne w celu oczyszczenie kości. Stanowiły one pozostałość babki naszego samojedzkiego przyjaciela Tilki. Panna Curtis przebywała za chatą. Ni stąd ni z owąd włosy na głowie postawił mi jej krzyk. »A niech to, przykryjcie garnek! Idzie Tilka. Na miłość boską, niech nie widzi, że robicie zupę na kościach jego babci«”8.
Nie, kości tej akurat babci nie ma w gablocie w Oksfordzie. Może są gdzieś indziej? Czaplickiej z tygodnia na tydzień przybywało zebranych rzeczy, „okazów etnologicznych”, jak sama pisała. Cieszyły ją zwłaszcza te związane z szamanami. Bębny, żelazne przedmioty, stroje, kości. Wszystkie znikały w bezdennych, zamykanych na kłódki skrzyniach z aluminium. Kiedy nastała jesień, Czaplicka pożegnała swoich towarzyszy. Wsiedli na ostatni parowiec i zniknęli za szerokim zakrętem Jesniseju. Został z nią tylko pan Hall, ten sam, który rok po powrocie do domu, do Filadelfii, zaczął mocno nadużywać alkoholu z czym nie zerwał do końca życia.
Właściwie możemy i my ich tam zostawić w spokoju. Stojących na żółtym wzgórzu otoczonym ze wszystkich stron rozlewiskiem ogromnej rzeki. Przed nim była zima, podczas której na saniach i reniferach przemierzyli ogromne tereny, mierząc głowy tubylców, robiąc zdjęcia, obserwując ich zwyczaje i kolekcjonując, między innymi tego ducha szamańskiego Porge obecnego w gablocie Pitt Rivers. W pamięć zapada opis autorstwa Marii Czaplickiej pewnego wydarzenia mającego miejsce w grudniowych ciemnościach. Działo się to w krótkiej chwili światła, „w czarującym brzasku, który nazywali dniem”9, a który trwał tylko godzinę. To była łysa góra, najeżona wysokimi palami niczym lasem, a na każdym palu wisiał złożony w ofierze pies, lis lub ren. Chyba że to było tylko przywidzenie. A kiedy miraż stopniał i zniknął, jak to miraż, nasi uczeni byli z powrotem w domu. Ona została profesorką na Oksfordzie, a pan Hall pracownikiem muzealnym Uniwersytetu Pensylwania. W muzeum Pitt Rivers dostawiono nowe gabloty, a w jednej z nich zawieszono tę właśnie figurkę. Zdawałoby się, że happy end. Ale niestety. W 1918 roku skończyła się wojna i wrócili mężczyźni, a Marii Czaplickiej podziękowano za pracę. W 1921 roku „zażyła żrącą substancję około piątej po południu”10. Umarła w bólach kilka godzin później.
Nasuwa się na myśl jeszcze jedna rzecz. Kiedy Maria Czaplicka wyruszała po swoje marzenia o światowej karierze akademickiej, około 1905 roku, Jan Żurakowski miał 64 lata i właśnie oddawał dwie syberyjskie figurki do Muzeum Narodowego w Krakowie. Ludzie, rzeczy i idee krążą po świecie jak zagubieni komiwojażerowie, mijając się ustawicznie i zupełnie nic o sobie nie wiedząc. I jeszcze jedno. Figurki będące w krakowskim muzeum są o jakieś 40 lat starsze od tej w Pitt Rivers. Nie jest to bez znaczenia.
Rosyjskie Muzeum Etnograficzne w Petersburgu. Tony marmuru i kamienia udrapowanego w imperialną fasadę właściwie oddają majestat fundatora, władyki i cara, Mikołaja II Romanowa. Z założenia miało się zajmować wszystkimi narodami imperium rosyjskiego, czy to Polakami, czy Czerkiesami, Udmurtami, czy Czukczami. Wszystkimi się interesowano i zbierano eksponaty.
Patrząc na kolekcję syberyjską tego muzeum, jej objętość i bogactwo, tylko jedno może dziwić. Jak to się stało, że w ogóle jeszcze jakiekolwiek rzeczy zostały w posiadaniu narodów syberyjskich, przecież tak nielicznych samych w sobie. Ale swoją drogą, skąd wiadomo czy w ogóle jakieś im tam zostały? Rzecz do sprawdzenia.
Szefowa oddziału etnografii Syberii i Dalekiego Wschodu, Walentyna Wladymirowna Gorbaczewa, doświadczona badaczka terenowa, długo przyglądała się zdjęciom dwóch figurek, które położyliśmy na socjalnym stole pomiędzy talerzami z ciastkami i lunchem jej pracowniczek.
– To są figurki Selkupów. U nas nie ma takich – pokręciła głową. – Ale czy znacie tymską kolekcję kultową Muzeum w Kolpaszewie?
Nie znaliśmy, nie wiedzieliśmy też nic na temat miejscowości, którą wymieniła.
– Skoro nie widzieliście, zobaczcie sobie koniecznie katalog.
Trzeba przyznać, niesamowicie pouczająca dla nas lektura. Na kilkunastu stronach autorka katalogu wymienia wszystkie elementy składające się na kolekcję etnograficzną Muzeum w Kolpaszewie, w tym dziesiątki obiektów związanych z religijnym kultem Selkupów11. Między innymi prawdziwy tłum drewnianych figurek, owiniętych w różne kolorowe materie, z oczami z paciorków, szpiczastymi głowami i takim samym, jak u „naszych”, intensywnym spojrzeniem.
W muzeum Pitt Rivers, jedna taka figurka. W naszym muzeum dwie. A tutaj takie bogactwo! Co najmniej jakby muzeum w niewielkiej syberyjskiej miejscowości rozbiło jakiś bank z sakralnymi obiektami należącymi do zamieszkujących niegdyś w jego okolicach Selkupów. Czego z katalogu dowiadujemy się o samych przedmiotach? Poza tym z czego są zrobione, a także, poza tym, że nazywane są po rosyjsku „bożkami”, właściwie nic. Ale ważne było co innego, ich selkupskie pochodzenie i podobieństwo z „naszymi”, a także z figurką podarowaną do Pitt Rivers przez Czaplicką. Byliśmy coraz bardziej przekonani, że najskuteczniejszym sposobem dowiedzenia się czegoś naprawdę, będzie udanie się do źródła. Do samych współczesnych Ostjaków vel Baiszyńskich Ostjaków, vel Ostajaków-Samojedów, vel Selkupów. Udanie się do nich i porozmawianie, jak człowiek z człowiekiem, o przedmiotach, które najwyraźniej kiedyś należały do nich, a teraz leżą w dalekim i bardzo obcym dla nich mieście, w Krakowie.
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Bo jak zdecydować, dokąd dokładnie kupić bilet? Gdzie jest szansa w dzisiejszych czasach spotkać kogoś, kto będzie coś naprawdę wiedział? Kogoś przed czyim imieniem można by dodać ewenkijski przedrostek „sa”. Ten, który wie. Zanim dokonaliśmy wyboru musieliśmy dowiedzieć się trochę o samych Selkupach i spojrzeć na mapę.
3. Selkupowie
Kim są Selkupowie? To bardzo nieliczny naród syberyjski, którego członków nikt nigdy nie doliczył się więcej niż 5 tysięcy. Potężny, skomplikowany świat języka, mitu, religii, historii, całej oryginalnej kultury, niesiony na barkach grupy nie większej niż jedna niewielka spółdzielnia mieszkaniowa w Polsce. Liczby mają znaczenie. W dodatku Selkupowie to grupa etniczna rozdzielona geograficznie mniej więcej na pół. To tak, jakby część Polaków mieszkała w okolicach Krakowa, a druga część gdzieś pod Rygą i nie mieli ze sobą kontaktu, rozwijając się niezależnie od siebie. Istnieje grupa północnych Selkupów, mieszkających w obecnym Jamalo-Nienieckim Okręgu Autonomicznym nad rzekami Pur i Taz, oraz grupa południowa – skupiona w dalszych i bliższych okolicach miasta Tomsk, nad Obem, Narymem, Tymem, rzeką Ket. Etnograficznie zalicza się ich do grupy narodów samojedzkich, co oznaczałoby, że są spokrewnieni z Nieńcami, Eńcami, Nganasanami. Sami Selkupowie byli jednak innego zdania uważając (wbrew faktom), że bliżej im do Ewenków i Ketów. Wiadomo, z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu.
W XVI i XVII wieku na południowych terenach Selkupów pojawili się Rosjanie, niszcząc w walce rodzaj nieformalnej koalicji selkupskich plemion nazywany Piegą Ordą.
Rozpoczęła się zależność Selkupów od carskiej administracji i cerkwi. Administracja chciała zamienić Selkupów w dostarczycieli cennych futer, cerkiew – w prawosławnych chrześcijan. Oba cele realizowano z duża energią i skutecznością. Zadaniem misjonarzy było „wizytować cały teren, ukierunkowywać nowo ochrzczonych na wiarę, palić wszystkich bożków i karać za odstępstwo od zasad12”.
No tak, „bożków” i „palić”. Nic oryginalnego, a jednak to oznacza, że bożki były z drewna, czyż nie?
Potwierdza to niejaki pułkownik Masłow kilka stuleci później w swoim artykule pod tytułem: Włóczące się narody kraju Turchańskiego. Pisze, że samojedzka ludność tego kraju, niesłusznie nazywana Ostjakami (sic!), co prawda wierzy w najwyższego boga stworzyciela świata, ale bardziej od niego „jak się wydaje szanuje złych duchów, ale i tych ostatnich, wyobrażonych w topornej formie z drewna albo kości, przestaje szanować, kiedy nie przynoszą właścicielowi szczęści na polowaniu13”.
Nie wszyscy jednak chcieli dać się ochrzcić czy żyć w poddaństwie. Wielu zabierało swoje rodziny i migrowali na północ poza zasięg nowej władzy. Według legendy, pierwsi zrobili tak czterej bracia. W zupełnie obcej krainie, nad brzegiem obcej rzeki nazwanej później Tazem, chcieli zakończyć swoje życie nie wiedząc, co dalej ze sobą począć. Ale tak się nie stało. U jednego z braci, który był szamanem, wyrosły skrzydła, zamienił się w orła, wzniósł się w powietrze i z impetem spadł w wodę rzeki. Kiedy się wynurzył, w jego szponach roiło się od ryb. Bracia postanowili, że brzegi tej rzeki staną się ich nową ojczyzną14. Nawiasem mówiąc struktura społeczna Selkupów opierała się na rodach totemicznie powiązanych z orłem, krukiem, sroką, szczupakiem i karasiem.
Tak właśnie można opisać w skrócie początek grupy północnych Selkupów – uciekinierów przed światem, którego nie chcieli i nie rozumieli. Ucieczka powiodła się tak, jak wszystkie ucieczki, czyli do czasu. Był to jednak czas dość długi, bo trwający niemal do lat trzydziestych XX wieku. Oczywiście tereny, na których postanowili osiedlić się Selkupowie nie były puste. Ich dotychczasowych mieszkańców, plemiona enieckie, trzeba było najpierw wygonić i wymordować. W tym jednak Selkupowie okazali się niezwykle utalentowani. To jednak zupełnie inna historia.
W ten sposób do naszych czasów dotrwały dwie grupy Selkupów: północna i południowa. Dopiero od lat 30. XX wieku nazwana tym mianem. Selkup to sposób w jaki określali samych siebie północni przedstawiciele tego narodu. Powszechnie tłumaczy się to miano jako „leśny człowiek”. Południowi przedstawiciele tego narodu nazywali się rozmaicie: Czumulkup, Szoszkup, Sjuskup, Szonkup. Gdzie niezmienna cząstka „kup”, oznacza człowieka, a jej przedrostek tłumaczy się już rozmaicie15. Glina, rzeka, a w przypadku przedrostka „Szon” nawet pępek. Człowiek z pępkiem, prawdziwy człowiek urodzony przez kobietę16.
[12]Мифологиа Селкупов, руководство авторсего колектива Н.А. Тучкова, редактор В.В Напольских, Томский Государственный Педагогический Ыниверситет, Томск 2004, s. 21. [13] Tamże s. 58. [14] Tamże s. 58. [15] tamże s.17. [16] Степанова Ольга Борисовна, Традиционные Мировоззрение Селькупов, представления о круговороте жизни и душе, Российская Академия Наук, Музей Антропологии и этнографии им. Петра Великого (Кунсткамера), Санкт Петербург 2008, s. 190.
Spójrzmy na mapę.
Widać na niej dwa obszary zaznaczone na czerwono . Teren zamieszkiwany przez północną grupę Selkupów, z rzeką Bajchą, gdzie w 1914 roku Maria Czaplicka weszła w posiadanie jednej z figurek. I obszar w basenach rzek Narym, Tym, Ket, gdzie zamieszkiwała grupa południowa. To właśnie tam mieści się Kolpaszewo i tо w magazynach Krajoznawczego Muzeum w Kolpaszewie znajduje się owa przebogata kolekcja drewnianych figurek kultowych.
4. Wybór miejsca
Dokąd powinniśmy się udać, jeśli chcieliśmy porozmawiać z samymi Selkupami? Jeśli chcieliśmy usłyszeć słowa wypowiedziane przez żywych ludzi? Jeśli chcieliśmy sprawdzić czy figurki z naszego muzeum nadal znaczą cokolwiek dla kogokolwiek, teraz? W XXI wieku? Nad rzekę Baichę? Czy może do Kolpaszewa? Nie. Wybór padł na niewielką osadę Ratta znajdującą się mniej więcej po środku. Dlaczego? Mimo niewielkich rozmiarów to Ratta jest jednym z ostatnich miejsc, gdzie kultura Selkupów wciąż żyje. Dlaczego nie Kolpaszewo? Bo drewniane figurki nie umieją mówić. Ani martwi. A ci, którzy zapomnieli kim są, nawet pomimo szczerych chęci rzadko mają coś do powiedzenia. Dlaczego? Przyjrzyjmy się na chwilę samemu Kolpaszewowi i całemu rejonowi, w którym się to miasteczko znajduje. Szybko zrozumiemy.
Być może warto wspomnieć, że to właśnie tam Józef Wisarionowicz Dżugaszwili spędził w roku 1912 cały miesiąc zesłania17. Może to ten niezbyt długi okres natchnął go pomysłem, żeby już jako Józef Stalin, dwadzieścia kilka lat później, zapełnić ten obszar dziesiątkami tysięcy więźniów politycznych. Tworząc w ten sposób jeden z największych systemów penitencjarnych świata, nazwany przez Sołżenicyna archipelagiem. Archipelagiem Gułag. Liczba nowo osiedleńców, więźniów, pracowników wojska i NKWD szybko zaczęła wielokrotnie przewyższać liczbę mieszkającej tam rdzennej ludności.
Z czego przede wszystkim znane jest Kolpaszewo?
Widzimy brzeg rzeki Ob sfotografowany w 1979 roku. Tamtego roku wiosenny przybór wody zabrał część kolpaszewskiego brzegu, tworząc coś, co potem nazywano Jarem. Oczom mieszkańców ukazał się przerażający widok tysięcy ludzkich zwłok, rzuconych do zbiorowej mogiły. Odwieczny problem wszystkich morderców. Co zrobić z ciałem. A co zrobić z ponad 4 tysiącami ciał? W dodatku, gdy północna przyroda płata figle, a wieczna zmarzlina doskonale konserwuje coś, co powinno było zniknąć z ludzkich oczu na zawsze. Wówczas lokalne struktury KGB miały nie lada orzech do zgryzienia. Jak posprzątać po kolegach z przeszłości? Użyto do tego celu barek, takich jak ta.
Przez tygodnie, ustawione rufami do brzegu kutry, rozmywały brzeg i niszczyły łopatami żelaznych turbin sypiące się z niego do rzeki zwłoki18. Niektóre tonęły, inne płynęły dalej. Powstała skarpa nazywana Kolpaszewskim Jarem, do dziś będąca symbolem zbrodni systemu stalinowskiego.
Muzeum w Kolpaszewie powstało w latach trzydziestych. Było dziwnym muzeum, którego kolejni dyrektorzy nie odchodzili na emerytury, ale po prostu kończyli okres uwięzienia. Wszyscy z wyjątkiem jednego, Nikolaja Bilewicza, który został rozstrzelany i być może skończył w kolpaszewskim dole razem z innymi. Tuż po jego gwałtownej śmierci, dyrektorem muzeum został Piotr Iwanowicz Kutafiew zakańczając okres kadrowej fluktuacji w nowopowstałej instytucji. Być może to, że Kutafiew był komunistycznym prokuratorem, pracownikiem NKWD, funkcjonariuszem wydziału edukacji (właściwie reedukacji) i zapalonym archeologiem-amatorem pomogło mu utrzymać stanowisko19? Z pewnością. Właściwie to nieważne czy z gabinetu nowego dyrektora słychać było od czasu do czasu przytłumione wystrzały dochodzące znad rzeki, czy też nie, bo akurat oszczędzano nabojów i więźniów duszono przy pomocy natartego mydłem sznurka.
Z naszego punktu widzenia ważne jest to, że Kutafiew z ogromną energią ruszył do wypełniania zbiorów muzeum etnograficznymi obiektami kultury Selkupów. Kolejne ekspedycje przynosiły kolejne zbiory liczone w dziesiątkach i setkach. Tak właśnie powstała „Tymska kultowa kolekcja” muzeum w Kolpaszewie.
„No! To był mocny naczalnik. Najpierw przybył do nas jego wysłaniec i kazał, żeby wszyscy mieszkańcy się zebrali. Wszyscy przyszli i bardzo długo czekali, ale nie mogli się rozchodzić, dlatego, że się Kutafiewa u nas nad rzeką Tym po prostu się bali… Słowo Kutafiewa było prawem”20.
Tak po latach pracę z etnografem wspomina staruszek, z którym rozmawiał J. Rosomachin w latach 80-tych XX wieku.
Ciekawe, że P. I Kutafiew bardzo cenił sobie obiekty związane ze światem duchowym. Nikt nie wie za to jaki los spotkał właścicieli tych przedmiotów, szamanów. A raczej wszyscy doskonale o tym wiedzą. Zostali rozkułaczeni, to znaczy zabici. Być może spoczęli w tym albo innym nieodkrytym jarze. A reszta? Reszta żyła dalej. Ale już z czerwoną gwiazdą nad głową zamiast księżycem – oknem do krainy boga Numa i słońcem, rezerwuarem ludzkich dusz. Już badanie przeprowadzone w 1980 roku przez etno-statystyka T. Szargorodzkiego, nie wykazały zjawiska pokoleniowego przekazywania rodzimego języka w tej grupie Selkupów21.
Z wyżej opisanych powodów Kolpaszewo nie było dobrym miejscem prowadzenia badań. Musieliśmy spróbować gdzie indziej, a to znaczyło wybranie miejsca bardziej na północ, gdzie nie dotarł Piotr Iwanowicz Kutafiew i jemu podobni. Czy naiwnością było tak sądzić? Wszystko miało się okazać w Rattcie. Nie pozostawało więc nic innego jak spakować plecak i ruszyć w drogę. Pociągiem, dokąd tylko to było możliwe, a dalej helikopterem, prosto do miejsca figurującego na mapach jako Okręg Krasnoselupski, Jamal-Nienieckiego Okręgu Autonomicznego. Dlaczego Kranoselkupski? Od nazwy zbudowanej w latach trzydziestych jego stolicy Krasnoselkupska, odkąd przestali rozstrzeliwać, nazywanego przez miejscowych po prostu Selkupem.
5. Podróż przez trzy światy
Dotrzeć do Krasnoselkupa nie jest trudno, jeśli ma się odpowiednią ilość czasu i kogoś, kto pomoże kupić bilet na helikopter, najlepiej z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. W obliczu obezwładniającej potęgi przesuwającego się w dole, białego krajobrazu krainy Selkupów, trudno jest pozbyć się podniosłego nastroju. A czy podniosły nastrój nie jest początkiem uczucia religijnego? Szamani podróżowali poprzez światy dzięki skrzydłom, widzieli świat z góry, potrafili go objąć umysłem. Spróbujmy i my opisać duchowy świat Selkupów, chociaż pokrótce i z wnętrza żelaznej maszyny, ciężko pędzącej poprzez niebo w kierunku Krasnoselkupska.
Pramatką wszystkiego była Ilyntyll Kota22. Niektórzy nazywają ją też staruszką, chociaż nigdy nie brakuje jej sił. Jest bardzo szczodra. Człowiek żyjący w środkowym świecie dostaje od niej kołyskę i grób. Oprócz środkowego świata istnieją jeszcze dolny świat i górny świat. W każdym z nich gospodynią jest staruszka Ilyntyll Kota. Wszyscy mieszkańcy środkowego świata byli kiedyś ludźmi. Dopiero później niektórzy z nich stali się zwierzętami. Dlatego wszyscy jesteśmy dalszą lub bliższą rodziną. Na przykład dzikie gęsi. Dawno temu tadibe – szaman – chciał przedostać się przez otwór w niebie do górnego świata. Ale podczas próby z sań wypadł jego maleńki syn. Tadibe starczyło siły, żeby powstrzymać go przed upadkiem, ale chłopiec zawisł w powietrzu pomiędzy niebem a ziemią. Cień ziemi zabarwił mu plecy na ciemno, a światło słońca brzuch na jasno. Wyrosły mu skrzydła. Stał się gęsią. Ludzie słuchają nocami krzyku lecących gęsi, ale już nie potrafią ich zrozumieć.
Nie wystarczy umieć latać, żeby opuścić środkowy świat. Gdyby tak było, już by tam byli wszyscy pasażerowie stłoczeni na ławkach wzdłuż trzęsących się burt huczącego helikoptera. A tymczasem tylko podpierali wyciągniętymi przed siebie rękami piętrzący się pod sufit i ułożony pośrodku stos pakunków. Trzymali te wszystkie rzeczy – magnetofony, kuchenki mikrofalowe, worki ziemniaków, walizki, azerbejdżańskie jabłka, torby pełne zamarzniętej na kość ryby – i cieszyli się, że nie spada im to na głowy. Wszyscy siedzieli wciśnięci na siebie, drzemiący, zamyśleni. Z wysokości widać było wyraźnie, że lot odbywa się wzdłuż odwiecznej granicy pomiędzy lasem a tundrą. Tak jak nad morzem w pewnym momencie musi skończyć się ziemia i zaczyna bezkresna woda, tak tutaj czarna kreska lasu oddzielała jedną stronę ziemi od drugiej, nagiej, białej, mglistej i biegnącej aż na koniec świata. Właśnie tam leży diabelskie morze bez drugiego brzegu, morze umarłych. Tam uchodzą rzeki biorące swój początek głęboko w lesie. Lesie Selkupów. U ich źródeł sama Ilyntyll Kota często przybiera postacie zwierząt, u ich źródeł czarodziejskie staruszki wychowują swojego boskiego wnuka, patrona ludzi Itte, a na dnie jeziora spoczywa siedmiogłowy wąż. Wszystko to, ale też mech i bagna, i góry, zawiera w sobie Ilyntyll Kota. Ziemia to jej łono.
Podczas lotu z góry widać ją było dobrze, całą oprószoną śniegiem, milczącą. Ale tak naprawdę, ziemia oprócz tego, że duża, jest też żywa, tak żywa jak sama Ilyntyll Kota. Kiedy chce coś powiedzieć, pęcznieją góry i wzgórza, z ich środka wypływa ogień, wzbierają rzeki i z szumem napierają na brzegi i ludzkie osady. W ziemi nie powinno się drążyć ani robić dziur, bo odczuwa ból. Patrząc w dół przez okrągły iluminator na prostą jak strzała kreskę gazociągu, można zadać sobie pytanie: czy nafciarze o tym wiedzą? Chyba nie. Niebo zresztą też jest żywe, tylko jest też tak ogromne, że boi się szepnąć nawet słowo. Nic, co żywe, nie zniosłoby tego szeptu, dlatego niebo przeważnie milczy, tak woli. Za to wszystko, co na ziemi, jest związane z pramatką. Las to jej włosy. Ludzie są jak wszy żyjące pomiędzy włosami Ilyntyll Koty.
Żeby opuścić środkowy świat trzeba umrzeć. A kiedy człowiek umiera to jest tak jakby to on żył, a wszyscy inni umarli. A tam, czekają nie niego przyjaciele, rodzina i to samo, co w środkowym świecie – słońce. Tyle tylko, że tam dzień zaczyna się, kiedy tutaj słońce zachodzi za horyzont. Po drugiej stronie, w dolnym świecie, w tym samym momencie podnosiłby się brzask. Trochę mniej świetlisty, trochę bardziej zielony, bo to wszystko na co stać słońce w podziemiach. Dolny świat spowija wieczny półmrok. Dolny świat to miejsce magii, świat duchów dobrych i złych. Tam, w dolnym świecie, jest pieczara, w której żyje wielka pajęczyca. Z jej odwłoka snują się nici łączące z nią każdego człowieka. Kiedy nić się przerywa, człowiek umiera. Niedaleko pajęczycy mieszka wielka łosza. W jej łonie spoczywa cała ziemska siła, to ona każdego ranka wyrusza na niebo w swoich łopatach niosąc słońce.
Przez dolny świat płynie siedem szamańskich rzek. Na ich brzegach szamani ożywiają swoje bębny, odnajdują swoich pomocników. U ich ujścia szamani mogą też zostawić duszę żyjącego człowieka, jeśli chcą go ukarać. Jeśli mu jej nie odniosą z powrotem na czas, człowiek umiera. Szamańskie rzeki wpadają do morza koloru krwi. Na jego dnie leży prawdziwy dom pramatki. Niektórzy nazywają ją tam imieniem Tete Imilja – Panią podziemi, ubraną w czarną szatę. Inni Matką Ognia. Ale to bez znaczenia, bo i tak chodzi o Ilyntyll Kote, okrytą ciepłym futrem, jedyną prawdziwą matkę wszystkiego.
To morze jest czerwone i ogniste. Przelewa się pomiędzy żelaznymi i kamiennymi brzegami. Żelazo brzegów jest rozpalone do czerwoności, a rozjarzone kamienie pulsują białym żarem. Mogą tam żyć tylko ogniste jaszczury i czerwone żmije, które zamiast powietrzem oddychają ogniem, pijąa krwawą wodę i budują gniazda pośród rozgrzanych kamieni. Ten ogień to łono pramatki, źródło życia we wszystkich trzech światach.
Ludzie w dolnym świecie prowadzą takie samo życie, jak ci w środkowym. Tylko nie chodzą głodni jak czasami ci tutaj. Ale też muszą umrzeć. Nikt nie wie, ile trwa życie człowieka w dolnym świecie. Sto lat? Jeden dzień? Jedną noc? Kiedy w środkowym świecie zaczyna się dzień, a łosza bierze słońce na rogi i niesie je przez niebo, dusze zmarłych ludzi podziemnych przyłączają się do niego. Niektórzy mówią, że dusze ludzi podziemnych zamieniają się w chrząszcze i lecą do nieba. Inni, że zamieniają się w małe pajączki biegnące tam po korze drzew, żeby wspiąć się do porannego słońca goszczącego w ich koronach.
Słońce, jak i księżyc, to okna do górnego świata. Dobiega przez nie blask światła z niebiańskiego domu. Kiedy dusze dostają się do górnego świata, rodzą się tam niebiańscy ludzie. Podobni do zwykłych ludzi, z tym wyjątkiem, że zamiast ramion mają skrzydła. Niektórzy mówią, że są bardzo, bardzo mali, niemal iskierki wyrzucone w nocy w powietrze. Tylko najsilniejsi tadibe-szamani umieją dostać się do górnego świata. Do tego też potrzebują skrzydeł, często są to skrzydła puchacza, orła, jastrzębia albo sroki. Tadibe potrafili zamieniać się w ptaki. Nieraz widząc powietrzne boje toczone przez jastrzębie, w rzeczywistości widzi się pojedynki wielkich szamanów. Niekiedy w piersi dopiero co zmarłego tadibe odkrywa się wbity jastrzębi szpon. To znak, że zginął w jednym z podniebnych pojedynków. Tadibe mieli sekretne życie, o którym nikomu nie opowiadali. Zanim wszyscy nie zginęli z rąk białych diabłów: Lenina i Stalina. Wszystko kiedyś się kończy, nawet skrzydlaci niebiańscy ludzie w końcu umierają. Wtedy na końcówkach promieni słonecznych ich dusze trafiają na ziemię. Padają na twarze niemowląt i w nich zamieszkują aż do śmierci. Niektórzy twierdzą, że słowo Selkup pochodzi od dwóch słów. Szjal i kup. Pępek i człowiek. Człowiek narodzony z łona matki.
6. „Czerwony Selkup”
Krasnoselkup to stosunkowo niewielkie miasteczko, mieszka w nim kilka tysięcy ludzi. Większość to Rosjanie i emigranci z Azji Centralnej i Kaukazu, pracujący przy zabezpieczeniu albo eksploatacji złóż paliw kopalnych, ropy i gazu. A jednak symbolika przestrzeni miejskiej pełna jest odniesień do kultury selkupskiej. Są rzeźby mitycznych bohaterów, wzornictwo, nazwy.
Podobnie imponujący jest budynek lokalnego muzeum, do którego trzeba było skierować pierwsze kroki. Z punktu widzenia naszych poszukiwań nie można było go pominąć, przede wszystkim z powodu jednej, niewielkiej sali ekspozycyjnej.
Żeby do niej dotrzeć, trzeba było najpierw minąć wystawę o wkładzie rejonu w pracę dla frontu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, wystawę o średniowiecznej kupieckiej faktorii Mangazieja, wystawę o kulturze materialnej Selkupów: sanie, ubrania na manekinach, narzędzia, jeszcze do niedawna będące w użytku, oddane do muzeum przez dzieci i wnuki właścicieli. Dopiero za tym wszystkim zaczynało się to, co dla nas najciekawsze. Kilka niewielkich gablot prezentujących przedmioty związane z kulturą duchową i szamanizmem.
Większość z nich zebrał założyciel muzeum, dziennikarz i „entuzjasta” etnografii, Wiktor Walentynowicz Rudolf. i stało się to zupełnie niedawno. Instytucję założono w 1989 roku. Wiele z obiektów muzeum należało kiedyś do prywatnej kolekcji Rudolfa, która stała się zarazem zarodkiem całej kolekcji tego muzeum. W pierwszej gablocie, jakżeby inaczej, od razu rzucają nam się w oczy niewielkie figurki.
Zostały znalezione na strychu opuszczonego domu, w wysiedlonej osadzie Sidorowsk. Kogo przedstawiają?
– Kto to może wiedzieć? – Wzrusza ramionami Marta Iwanowa Fiedorowa, obecna dyrektorka muzeum. – Nie udało się uzyskać żadnej relacji na ich temat. Pewnie dlatego, że osada była porzucona, nikt w niej nie mieszkał od lat. Mówi się, że ta figurka w czarnym stroju miała opiekować się brzemiennymi kobietami.
Marta Iwanowa, sama z pochodzenia Selkupka, zastanowiła się przez chwilę zanim dodała jeszcze jedno znaczące zdanie, którego treść trzeba było sobie przypominać jeszcze wielokrotnie podczas pracy nad tym tematem. Powiedziała:
– I nikt nie ma odwagi o tym mówić.
Nie ma odwagi? Dlaczego?
Obok tych figurek znajdowała się większa, drewniana figura, częściowo zwęglona przez pożar lasu.
U jej podstawy leżały monety i banknoty.
– To ofiary – powiedziała Marta Iwanowa. – Ludzie zostawiają je tutaj dla bezpieczeństwa.
Dla bezpieczeństwa? W sąsiednich gablotach leżały inne obiekty związane z kultem szamańskim.
Były tam resztki bębna, żelazne postacie dziwnych stworzeń i ludzi, zardzewiałe pazury u żelaznych niedźwiedzich łap. Przedmioty były w złym stanie, sprawiały wrażenie jakby długo leżały pod gołym niebem, na deszczu i mrozie. Tak przecież było. Wiktor Rudolf zabrał znaczną ich część z miejsc pochówków szamańskich. Może wychodził z przekonania, że szamanom i tak już się więcej nie przydadzą? Tak zapewne uważał kolekcjoner, pytanie oczywiście, co o tym sądzili sami zainteresowani: rdzenni mieszkańcy, no i… sami szamani. Zdanie tych pierwszych najlepiej wyraża frekwencja odwiedzających muzeum. Wśród Selkupów bliska zeru.
Według Marty Iwanowej, rdzenna ludność nigdy nie przychodzi do muzeum dobrowolnie, uważając je za miejsce skrajnie niebezpieczne. Skalane gniewem duchów. Kiedy jednak życie postawi któregoś z nich bez wyjścia, a dotyczy to przede wszystkim dzieci uczestniczących w obowiązkowych wycieczkach szkolnych, rodzice zawsze dają im pieniądze, które mają być zostawione w charakterze ofiary i zadośćuczynienia. Wszyscy wiedzą jak skończył sam Wiktor Rudolf. Popełnił samobójstwo. Co do technicznych szczegółów tego wydarzenia w społecznym obiegu są różne wersje. Jedna z nich mówi, że Rudolf uciekał przed duchami rozgniewanych szamanów. Wyjechał z okręgu, aż w końcu wyskoczył nago z pędzącego pociągu. Wyjaśnienie, które jeden z rozmówców opatrzył komentarzem:
– Wszystko to na darmo. Przed nimi nie da się uciec. Dla nich nie ma czasu i przestrzeni. Rozgniewane dosięgną cię zawsze i wszędzie.
Może dlatego, że mieszkają w tobie? – przychodziła do głowy pierwsza myśl. Ale zaraz. Właściwie to kto mieszka? Przed kim nie da się uciec?
Musimy tutaj na chwilę się zatrzymać i spojrzeć na sprawę z bardziej naukowej perspektywy. Poprzez „sprawę” rozumie się tutaj stosunek Selkupów do materii ożywionej i nieożywionej. Stosunek, który właściwie był wspólny dla wszystkich ludzi, zanim nie został zastąpiony przez bardziej „kartezjański”. Krótko mówiąc Selkupowie dysponowali kiedyś szerokim pojęciem ludzkiej duszy, krążącej po świecie i podlegającej wielorakim przemianom. Duszy nieśmiertelnej, ale będącej w ciągłym „wcielaniu się”. I to nie tylko w istoty uznawane powszechnie za żywe. Co więcej, dusza człowieka, a zwłaszcza dusza kogoś takiego jak szaman, nie była ograniczona tylko do jego ciała. Nie zamieszkiwała tylko w nim. Mieszkała w niektórych przedmiotach, mieszkała w specjalnie stworzonych do tego celu figurkach-bliźniakach człowieka, mieszkała w drzewie sadzonym przy urodzeniu się dziecka. Ochronne figurki-bliźniaki wykonywano, kiedy tylko dziecku wyrosły pierwsze zęby. Od tej chwili człowiek i figurka byli związani ze sobą czymś mocniejszym niż przywiązanie. Związani byli jedną i tą samą duszą. A więc człowiek żył w bezpośrednim i mocnym powiązaniu z całą siecią rzeczy i stworzeń będących czymś w rodzaju jego własnych części ciała, wysuwanych w stronę świata, poza jego własne ciało. Co się dzieje, kiedy ktoś niszczy taką rzecz? Albo zabiera ją gdzieś niewyobrażalnie daleko? Ginie wspólna dusza. A razem z duszą też i człowiek. Zamienia się w upiora. Czyn taki to wielki grzech. Wszyscy wiedzą, że karany w jeden sposób. Zemstą duchów. W dodatku selkupski szaman nazywany tutaj tadibe nie był nigdy zwykłym człowiekiem. Był nieśmiertelny albo raczej wielośmiertelny. Ponieważ umiał umrzeć i wrócić między żywych z białego świata, świata umarłych. Właściwie robił to rutynowo, przekraczając w trakcie obrzędu leczniczego granice światów dolnego, środkowego i górnego. Ogólną zasadę można więc scharakteryzować tak: nie podnosi się ręki na rzeczy złączone na zawsze z duszą, zwłaszcza duszą kogoś, kto jest nieśmiertelny i kogo gniew potrafi zabijać. Tak jak to było w przypadku szamana (tadibe). Samobójstwo Rudolfa odczytano w jeden możliwy sposób, jako karę.
– Spójrz na to – powiedziała obecna dyrektorka muzeum, Marta Iwanowa.
Zamiast przedmiotu, w gablocie spoczywało zdjęcie. Zdjęcie szamańskiej korony. Na wieść o śmierci Rudolfa, rodzina Bojakinów, której nieżyjący już senior rodu sprzedał Rudolfowi ten przedmiot należący do ich przodka, zabrała go z muzeum. Zabrała i ukryła.
– Ktoś umarł, ktoś oślepł, a reszta się wystraszyła. – Skomentowała dyrektorka, ale nie chciała mówić o szczegółach.
Tymczasem atmosfera niesamowitości gęstniała w niewielkim, jasno oświetlonym pomieszczeniu.
– Spójrz tu! – powiedziała Marta Iwanowa.
To cynowy talerz z szamańskiego grobu. Zawsze wychodzi na niego zielona plama tłustej cieczy. Nie pomaga wycieranie. Plama pojawia się na nowo.
– Spójrz tu!
Tym razem wskazała na wiszące na ścianie zdjęcia.
Opowiedziała prostą, ale dość zdumiewająca historię. W 2005 roku wybrała się do swojego brata, nadal mieszkającego na terenie od setek lat należącym do ich rodziny. Kierownictwo okręgu zobowiązało ją, świeżo upieczoną dyrektorkę muzeum, do aktywnego uzupełniania kolekcji muzeum, najlepiej o szamańskie artefakty. Jedynymi dobrze znanymi jej przedmiotami, były te pozostwione przez szamana żyjącego niegdyś w jej rodzinnym miejscu. Miejscu bardzo odległym od Krasnoselkupa. Miejscu, w którym mieszkał już tylko jej brat. Ekspedycja odbyła się, a przedmioty zostały skolekcjonowane.
Niezbyt imponujące, nawiasem mówiąc. Kiedy jednak niewielka grupka etnografów wracała z lasu z pozyskanymi przedmiotami, Marta Iwanowna zrobiła dwa zdjęcia. Jedno po drugim. Podczas gdy na pierwszym ze zdjęć nie widać nic szczególnego – renifer biały, renifer brązowy, las – to już na drugim zdjęciu, oprócz tego samego, widoczne jest jeszcze coś.
Podpis pod zdjęciem nie pozostawia żadnych wątpliwości, co to było.
„Duch patrzy za nami, w lesie Kyrjat Keky, górny bieg rzeki Pokolka, Sierpień 2005 rok”.
– Nie tylko za nami patrzy – powiedziała Marta Iwanowna – ale jest też rozgniewany.
No tak, trudno mu się właściwie dziwić, prawda? Nawet jeśli to w rzeczywistości on, a nie…właściwie co? Paproch na kliszy? Kto chciałby, aby jego dusza wcielona w przedmioty, zamiast w rodzinny las wśród innych duchów, trafiła na wieki do muzealnej gabloty?
Opuszczając gmach muzeum w Krasnoselkupie trudno było oprzeć się dziwnemu wrażeniu. Wrażeniu, że to z czym mamy do czynienia to skomplikowany, niewidzialny, ale zarazem organiczny świat połączeń pomiędzy rzeczami a ludźmi. Niczym ciasno spleciona pajęczyna, w której poruszenie jednego włókna porusza całą siecią. I co najważniejsze, budzi z odrętwienia pająka. Nie trzeba przypominać o mieszkańcu podziemnego świata. O sąsiedzie Tete Imilja, pani podziemi. Tą sąsiadką jest pajęczyca, z którą przy pomocy nitek, połączone są wszystkie dusze na świecie.
Ale co to wszystko oznacza dla nas i dla naszych figurek? Dla ich zrozumienia? Wiele już się dowiedzieliśmy. Wciąż jednak za mało. Nadeszła pora na rozmowę z ludźmi żyjącymi najbliżej tej tajemnicy. W otoczonej tajgą osadzie Ratta i w leśnych obozach, rozrzuconych nad dopływem Tazu i rzeką Pokolką.
7. Ratta – „Osada między jeziorami”
Do Ratty nie prowadzi żadna asfaltowa droga, żadne tory. Chociaż fakt, Józef Stalin był bliski wybudowania północnej linii kolejowej Salechard–Igarka, która biegłaby nieopodal. Ale nie udało mu się. Z planowanych 1300 km torów zbudowano 700 km, Stalin umarł, tory pochłonęło bagno. Podobnie jak i nieznaną liczbę ich budowniczych, więźniów Gułagu. Wiadomo tylko, że ta liczba była duża, chociaż medal dla tego, kto odnajdzie choćby jeden grób. Obok Ratty też kiedyś stał obóz przymusowych budowniczych. Ale sama osada jest starsza, jej historia sięga początku rozszerzania władzy rosyjskiej na te tereny. Dzisiaj mieszkają w niej przede wszystkim Selkupowie i nieliczni Rosjanie. Do tych drugich trzeba zaliczyć także ludzi rozmaitego pochodzenia, potomków kolejnych fal zesłańców. Niemcy Nadwołżańscy, Finowie i oczywiście Polacy. Przy czym większość z nich z biegiem lat stała się integralną częścią nie tylko rosyjskiej społeczności, ale w niektórych przypadkach także selkupskiej.
Wladymir Zawadowski to dobry przykład. Jest wieloletnim naczelnikiem osady. Potomkiem XIX-wiecznych sybiraków, świetnie zaaklimatyzowanych, połączonych więzami rodzinnymi zarówno z Niemcami, Rosjanami, jak i Selkupami.
Zresztą nikt sobie tym na co dzień nie zawraca głowy. Chociaż to nie znaczy, że nie istnieje wyraźny rozdział społeczności rosyjskiej i selkupskiej. Żyją razem, to prawda, ale zwłaszcza życie tej drugiej grupy – selkupskiej, rdzennej – pulsuje ukrytym, nie zawsze dostępnym dla innych rytmem. To rytm lasu, lasu będącego nie tylko zbiorem drzew i zasobów, ale lasu-kosmosu. Rytm języka. Rodziny. I jeszcze czegoś. Czegoś, co czuje się dookoła, ale czego nikt nie umie zobaczyć, nazwać. Czegoś, o czym sami Selkupowie wzdrygają się nawiązać w jakiejkolwiek rozmowie. To rodzaj wyczuwalnej obecności promieniującej od otaczających osadę lasów. Sceptyk mógłby powiedzieć, że to rodzaj sugestii pochodzącej z kolektywnego przekonania. Przekonania, że las nie jest pusty, ani ślepy, ani głuchy. Wręcz przeciwnie, uważnie obserwuje każdy ludzki ruch.
Ale o tym nikt nie mówi głośno. Podobnie jak o niczym, co może być związane z selkupską religią, a raczej z głęboko ukrytą wizją działania świata. Być może było tak zawsze. Być może tak jest od niedawna z powodu przemocy, jakiej dokonano na nich i ich duchowych przewodnikach, szamanach. Na całej społeczności. A może to z powodu etnografów, intensywnie wizytujących to miejsce. Nie, nie wszystkich pokroju Kutafiewa z Kolpaszewa, a jednak w wielu przypadkach do dzisiaj dzielących z nim ten sam prosty kolonialny paradygmat przemocy. Poznać – zabrać – wywieźć. Selkupa zawsze można upić i na przykład skolekcjonować strój szamański przechowywany w sekrecie przez jego rodzinę. Etnografowie wyjeżdżą, a co się dzieje z Selkupem, kiedy wytrzeźwieje i zda sobie sprawę z tego co zrobił? Zaczyna się bać. Czasami umiera. Można też od rozpitych już wcześniej „wnuków” kupić szamańskie sanie dziadków. Po fakcie czasami umiera etnograf, a wnukowie piją jeszcze więcej niż pili. Czasami nie dzieje się zupełnie nic, za to zionie pustka. Nie zabiera się biedakowi ostatniej kromki chleba. Nie zabiera się niewielkiej, straumatyzowanej społeczności, ostatnich okruchów pamięci, zaklętych w lichutkich z zewnątrz, ale potężnych przedmiotów. Ale chyba wyprzedzamy nieco opowieść.
Co robią Selkupowie w Rattcie?
Zależy jacy. Młodzież i dzieci od siódmego roku życia mieszkają w internacie przy lokalnej szkole. Wachlarz możliwości jest duży. Dzieci tęsknią, odzwyczajają się, zapominają języka, rozpijają się, tracą kontakt z rodziną, przygotowują do nowego życia w XXI wieku. Kiedy tylko mogą, są zabierani przez rodziców do… no właśnie, gdzie? Chyba po prostu do domu.
Ale domu bardzo obszernego. Dom wielu selkupskich rodzin to rozległe tereny rozrzucone wokół Ratty. Mieszkają tam w niewielkich rodzinnych grupkach, najczęściej na brzegach rzek. Budują sobie jednoizbowe drewniane chaty.
Tak zwane pojmot, półziemianki, które wydają się najbardziej „tradycyjnym” schronieniem tych ludzi, odchodzą w przeszłość.
A co się robi w lesie? Cały rok łowi się ryby w jeziorkach, rzekach.
Poluje się też na łosie, dzikie reny i głuszce.
To wszystko do garnka. A renifery? Renifery nie mają znaczenia spożywczego. Selkupowie przede wszystkim kochają jeździć na zaprzęgniętych w nie saniach. W ten sam sposób kochają też swoje otte, czyli renifery. W ostateczności je zabijają. Poza tym renifer nie musi tankować coraz droższej ropy.
A pieniądze? Różnie. Na przykład w ostatnich czasach handlowcy z Chin zaczęli skupować rogi reniferów. Płacą dobrze, a do tej pory walające się wszędzie poroża stały się rzadkością.
To tylko kosmetyka, ponieważ głównym surowcem dla selkupskich myśliwych są sobole. To od ilości zdobytych w trakcie sezonu zimowego skór zależy powodzenie finansowe rodziny. Dlatego z nastaniem października, aż po kwiecień, wszyscy mężczyźni zajęci są właśnie tym.
Nie zapominajmy też o świadczeniach społecznych. Federacja Rosyjska wypłaca około 4000 rubli (70 euro) każdemu dorosłemu członkowi rdzennej społeczności prowadzącej „tradycyjny” sposób życia.
8. Diabły. Duchy. Dusze.
Ale nie wszyscy Selkupowie mieszkają w lesie. Ratta pełna jest tych, dla których las się skończył. Emerytów, którzy pracując całe życie, mimo że o tym nawet nie wiedzieli, zajmują mieszkania przydziałowe w kanadyjskich domkach. Młodych i tych w średnim wieku, którzy z internatu wynieśli tylko umiejętność picia wódki albo po prostu nie mają ochoty żyć w tajdze. I wszystkich innych, których życie tak właśnie się złożyło.
Na przykład Adrian Irikow z rodu sroki. Wiele z selkupskich rodów wywodzi się od totemicznych zwierzęcych przodków np. szczupaka, okonia, orła, wrony. Adrian jest stróżem w szkole i fizycznym pracownikiem administracji.
Ale nie zawsze tak było. Wcześniej Adrian był myśliwym na ogromnym obszarze – sądząc po ilości jego myśliwskich chat, których miał aż siedem. Skończyło się to kilka lat temu podczas pożaru tajgi. Zresztą według jego słów, tajga pali się coraz częściej. Sam mówi, że już nie trzeba nigdzie wyjeżdżać na południe, bo i w Rattcie latem potrafi być trzydzieści stopni Celsjusza. W pożarze, spłonęły jego wszystkie chatki, a w nich zapasy, sprzęt, cały myśliwski dobytek.– To już nie jest wiek, żeby zaczynać od nowa.
Adrian ma około pięćdziesięciu lat. O przeszłości przypomina co najwyżej fototapeta w jego niewielkim domku na uboczu osady. Niedźwiedź. Adrian był łowcą niedźwiedzi.
Teraz żyje jak Rosjanin. Pracuje. Na widok zdjęć z figurkami przechowywanymi w naszym muzeum, milknie. Wcześniej opowiadał, był dobrym narratorem. Opowiadał o swoim dziadku, o jego dobrym łuku bijącym bardzo daleko, o tym jak on sam kiedyś został pobity przez Nieńców podczas kursów w Salechardzie, bo według niego Nieńcy do dziś nienawidzą Selkupów. Do dziś nie wybaczyli im wygnania ich przodków z terenów nad Tazem. Czas płynął, ale po zobaczeniu figurek Adrian zamilkł.
– Skąd to macie? – zapytał w końcu. – Ukradliście? – Z kolekcji muzeum – padła odpowiedź. – Nie wiemy co to jest. – To diabły. – Diabły? – Tak. Porge. Porge po naszemu to znaczy „diabeł”.
Porge? A więc po raz pierwszy tak zostały nazwane dwie figurki leżące spokojnie w magazynie Muzeum Etnograficznego. Nazwa, którą użyła także M. Czaplicka do opisania figurki, którą przywiozła do Pitt Rivers. Czy my też możemy już je tak nazywać? Ale Adrian nie chciał powiedzieć nic więcej. Powtarzał, że to grzech, a zresztą on nic nie wie. Jest chrześcijaninem. Rzeczywiście w jego domu daje się dostrzec znaki nowej wiary i nowe ochronne amulety. Teraz jego domu pilnuje kto inny. Ikony i prawosławne wota.
Co ciekawe, wydaje się, że zadanie ochronne jest tutaj stawiane na pierwszym miejscu. Wystarczy przeczytać karteczkę dołączoną do tego wizerunku św. Mikołaja.
„Domowy talizman
MIOTEŁKA – wymiata z domu spory. CZOSNEK – chroni od siły nieczystej. CHLEB – dom będzie gościnnym. GRYKA, RYŻ – dostatek w domu. NASIONA SŁONECZNIKA – dzieci w domu. KUKURYDZA – wzajemne zrozumienie. GROCH I FASOLA – pokój i przyjaźń. TOREBKA – bogactwo. PŁÓTNO – szczęście w domu.
Te talizmany chronią twój dom i przynoszą do niego miłość, pokój i szczęście!”
Tego można tylko życzyć Adrianowi na nowej drodze chrześcijańskiej symboliki. Ale swoją drogą, czy Adrian nie jest typowym przykładem „poganina” wygnanego przez zewnętrze okoliczności z lasu prosto w objęcia religii chrześcijańskiej? Szukającego ochrony u nowych bóstw, bo stare zostały gdzieś tam? Na starych miejscach? Czy ten sam los nie spotkał wszystkich innych na przestrzeni wieków? Uciekających na przykład przed Attylą dwa tysiące lat temu? Tych, którzy dali początek światu, który znamy?
Z zaświadczenia chrztu świętego, prezentowanego na honorowym miejscu tuż obok ikony Matki Boskiej, można wyczytać, że to raczej świeża sprawa. Dokument podaje datę chrztu z 2016 roku, października, zaledwie sprzed kilku miesięcy. Nie ma wpisanych rodziców chrzestnych. Za to figuruje nazwisko duchownego, Aleksandr Niefiedow.
Aleksandr jest jedynym prawosławnym duchownym, misjonarzem w całym okręgu. Jego główną siedzibą jest Krasnoselkup, ale od czasu do czasu wizytuje pozostałe miejsca: osady Tolka i Ratta właśnie. Z powodu trudności komunikacyjnych nie dzieje się to jednak często. Kiedy tylko Aleksandr pojawia się w Rattcie, rozdaje miejscowej ludności dużą liczbę drewnianych krzyżyków i obrazków świętych. Ale przede wszystkim chrzci, często dzieci w internacie, czasami pod nieobecność rodziców.
Mówi się, że jego zwierzchnik, episkop (biskup) z Nowego Urengoju, podczas wizytowania muzeum w Krasnoselkupie, stojąc przed eksponowanymi tam szamańskimi przedmiotami, kurczowo ściskał swój złoty krzyż, aż zupełnie zbielały mu kostki na dłoni. U Aleksandra nie widać tego ostrożnego podejścia do spraw duchowych. Przeciwnie, przekonuje miejscowych, że nowy, ruski bóg, da im spokój i uwolni ich od strachu przed leśnymi bożkami. Niczym niegdyś prorok Mahomet, przemawiając do przywódców arabskich plemion, używa często argumentu o ludzkim pochodzeniu drewnianych bożków. Mówi: jak możecie się przed nimi kłaniać, skoro zrobiła je ręka człowieka, takiego jak wy sami? Czasami znajduje posłuch, ale wydaje się, że jego misja wśród Selkupów daleka jest jeszcze od zakończenia. Posłuchajmy co ma ten temat do powiedzenia.
Aleksandr chociaż przekonany jest o zanikaniu „pogańskich” wierzeń, sam świadczy posługę głównie rosyjskim mieszkańcom Ratty. Na zdjęciu błogosławi założeniu „kozackiego” oddziału w Rattcie. Chociaż współcześni kozacy to rodzaj milicji społecznej, której powstawanie propaguje Kreml, to nie może kojarzyć się to dobrze ludności rdzennej. Niegdyś kozacy byli zbrojnym ramieniem cara. I Jezusa Chrystusa w wydaniu prawosławnym, chciałoby się też dodać.
– Spójrz na to! – powiedziała Luba, żona metysa Michaiła Karsavina. – Do tej pory to właśnie to zawsze przy sobie nosił. Ale odkąd dał się ochrzcić, schował do szuflady. Jedno z drugim w parze nie idzie.
Sam właściciel zapytany o przedmiot tylko wzrusza ramionami. Mówi, że to pamiątka podarowana przez kolegę. Wyjeżdżał na zawsze z Ratty i podarował mu to jako amulet. Dla ochrony. Nosił to długie lata, ale rzeczywiście, odkąd pozwolił się ochrzcić, przestał. Teraz nosi krzyż. Michaił nie potrafił powiedzieć co przedstawia. Twierdzi, że nigdy się tym nie interesował.
– Jakiegoś czarta na pewno – skwitował.
Ale wiedział kto go wykonał, to Aleksiej Kuboliew.
– To żaden czart – zaprzeczył z kolei sam twórca, Aleksiej.
Twierdził, że ma bardzo bogatą wyobraźnię i często robi takie drobiazgi na zamówienie albo na prezent. Dlaczego w kształcie twarzy osadzonej na szpiczastej głowie? Też nie wiedział. Po chwili zastanowienia dodał jednak, że może faktycznie coś podobnego mogło mu mignąć nad rzeką Szyrtą, tam gdzie są rodowe tereny wszystkich Kuboliewych. Ale żartował z zainteresowania, jakie zostało udzielone jego pracy. Opowiedział, że kiedyś zrobił porge.
– Porge?
Aleksiej wytłumaczył, że tak. Zrobił porge w pniu drzewa. Dla niego porge to twarz wyrzeźbiona w drzewie.
– Ale to nie był prawdziwy porge. Tylko taki dla żartu. – Nieprawdziwy? – Nieżywy.
Na pytanie o to, czy zna jakieś żywe, pokręcił głową.
– Zresztą jak przyjechali do nas swojego czasu etnografowie, to robili zdjęcia i się zachwycali tym moim. Nie wiedzieli, że to tylko żart. Ale skoro byli z tym szczęśliwi… – roześmiał się Aleksy.
No tak. Odwieczna zmora etnografów. Żartujący sobie z nich rozmówcy. A jednak zaczynało być oczywiste, że pomyliłby się ten, komu wydawałoby się, że wystarczy porozmawiać z mieszkańcami Ratty, pokazać im zdjęcia i włączyć dyktafon. A wiedza o porge, bo chyba tak powinniśmy nazywać figurki, zacznie wypełniać karty pamięci albo strony notatnika. Przeciwnie. W dodatku odnosiło się wrażenie, że miało się do czynienia z czymś o wiele poważniejszym niż zwykła niechęć do uzewnętrzniania się przed obcym. Wydaje się, że można by to nazwać strachem. Klasycznym, ludzkim, rozpisanym na wszystkie odcienie tremendum i fascinans, lękiem. Lękiem przed numinosum. Co kryje się za tymi łacińsko brzmiącymi wyrazami? Rozgłosił je niemiecki badacz religii, Rudolf Otto. Numinosum to sacrum. Ale dla uściślenia, sacrum bardzo odległe od ludzkich kategorii dobra, zła czy jakiejkolwiek moralnej jednoznaczności. Zdolne do rzeczy przerażających i wspaniałych. Numinosum to sacrum będące wszechobecną, ambiwalentną siłą rodzącą przerażenie (tremendum) i fascynację (fascinans). Swoją drogą zabawne jak słowa potrafią płatać figle. Numen to po łacinie „boska siła”. Num po selkupsku to „Bóg”. Bóg oddalony, bóg uśpiony, stwórca nieba.
Lilianna Josipowna Irikowa. Wdowa po szanowanym przez wszystkich Nikandorze Irikowie. Człowieku, który na jej własnych oczach zastrzelił trzy niedźwiedzie próbujące włamać się do ich chaty. Strzały padły pod rząd w półgodzinnych odstępach czasowych. Aż nie nadążała ich grzebać, bo przecież ich jedzenie objęte było tabu. Zresztą zabicie niedźwiedzia to obowiązek. Niedźwiedzie rodzą się, kiedy umierają ludzie. Ludzkie dusze wcielają się w niedźwiedzia tylko po to, żeby zostać uwolnione. Uwolnione przez myśliwego o celnym oku. Nikandor na pewno takie miał, podobnie zresztą i…
– ... dużą wiedzę o takich porge, jak wasz. – Powiedziała Lilianna wskazując na rozłożone przed nią zdjęcia. Tym większe było zdziwienie, kiedy po krótkim zastanowieniu się zapytała:
– Chcesz zobaczyć porge Nikandora?
Odpowiedź mogła być tylko jedna, a aparat fotograficzny był już w jej rękach, kiedy niewielka kobieta wyszła do innego pomieszczenia i słychać było przekładanie pakunków. Po chwili jednak Lilianna Josipowna wróciła nie niosąc nic w dłoniach. Dlaczego? Pokiwała głową.
– Nie, lepiej nie. To mogłoby oznaczać coś złego dla ciebie albo dla mnie.
Ale co konkretnie? I dla kogo konkretnie? Jakie jest pole rażenia złamanego tabu? Nie wiedziała tego Lilianna i nikt tego nie wie. Ciekawe czy możliwe jest zachwianie równowagi pomiędzy tremendum i fascinans? Co się wtedy dzieje? Co w przypadku, kiedy ze świata nagle znikną ludzie, którzy o numinosum, wiedzą wszystko, a przede wszystkim wystarczająco dużo, żeby z nim bezpiecznie obcować? Bezpiecznie je czcić. Dajmy na to, szamani? Czy przypadkiem cała reszta, która pozostanie, nie stanie się bezradna wobec czegoś, czego dobrze nie zna, nad czym nie ma kontroli? Czegoś, co może się uwolnić i zabić człowieka pozbawionego ochrony. Być może to tylko szalona myśl, hipoteza. Ale tak przecież stało się właśnie tu. Szamani zniknęli. Zostali ludzie świadomi grozy, czegoś, co widać było wyraźnie w oczach innej rozmówczyni, Lidii Josipownej.
Mieszkała w niewielkiej chatce na skraju osady. I z całą pewnością bardzo zdziwił ją widok zupełnie obcego człowieka z notatnikiem, z którego wystawało kilka fotografii. Jej obszerna izba, ze ścianami z okrągłych bali, miała pośrodku żelazny piec, żelazną pryczę, telewizor, beczkę z wodą, pęki suszonych rybek pod powałą i mały stoliczek, za którym siedziała równie maleńka rozmówczyni: Lidia Josipowna. Nawet nie obejrzała wszystkich zdjęć. Właściwie zobaczyła tylko jedno, i to wystarczyło, że jej oczy stały się ogromne i jeszcze ciemniejsze. Z trudem wymawiała słowa. To prawda, za jej wadą wymowy stał rodzaj upośledzenia, ale także ściśnięte ze strachu i zdenerwowania gardło. Wystraszona patrzyła na pierwsze pokazane jej zdjęcie. Było to zdjęcie z Pitt Rivers, zdjęcie figurki przywiezionej przez Marię Czaplicką.
– To zmarły – wykrztusiła z siebie ledwo zrozumiałym głosem pani Lidia. – To Lattar. – Lattar? – Lattar. Lattari Porge.
Oczy rozmówczyni były przerażone, ręce drżały. Nie można było wystawiać jej na dalszą próbę. Trzeba się było wycofać, nie prezentując pozostałych fotografii. Dopiero chwilę później, już w samotności przy piecu, można było zastanowić się nad wykrztuszonymi przez nią słowami. A właściwie jednym słowem: Lattar. Co to takiego Lattar?
Żeby spróbować to wyjaśnić, trzeba zacząć od najprostszego określenia, chociaż sprawa wcale nie jest prosta. Krótko mówiąc dla Selkupów „lattar” to „martwy człowiek”. Ale nie chodzi tutaj po prostu o ludzkie zwłoki, a raczej o człowieka w stanie pośmiertnym, lattar to nie trup. Jakim sposobem człowiek po swojej śmierci może stać się drewnianą figurką? Musimy zatrzymać się na moment nad dwoma pojęciami. Koncepcją duszy u Selkupów i jej pośmiertnych losów. O peregrynacji duszy pomiędzy światami napisane zostało już wcześniej. Tutaj za to skupmy się na dwóch głównych właściwościach ludzkiej duszy, czyli na jej ciągłej transformacji i ciągłej podróży pomiędzy ciałami materialnymi. Jednym słowem dusza, która sama w sobie nie jest materialna, potrzebuje formy materialnej. Kiedy opuszcza ciało człowieka, co także nie następuje od razu i całkowicie, doznaje serii rozszczepień i transformacji. Spójrzmy na żelazne wyobrażenie ludzkiej duszy pochodzące ze stroju szamańskiego, zebrane przez byłego dyrektora krasnoselkupskiego muzeum – zmarłego tragicznie W.W. Rudolfa.
Dusza roztapia się, tracąc kolejno elementy ludzkiego ciała, dążąc ku coraz większej syntezie w kierunku najprostszej, bezkształtnej formy. Podstawowej życiowej siły. Zanim jednak to nastąpi przechodzi przez serię wcieleń.
To na przykład żelazne pazury niedźwiedzia. Dusza ludzka po śmierci często mości się w ciele niedźwiedzia. Zostaje tam aż do chwili zabicia zwierzęcia przez myśliwego, co stanowi gest jej uwolnienia.
Część duszy pozostaje jednak w ludzkim ciele aż do jego całkowitego rozkładu. Inna jej część zadomawia się w rzeczach należących do zmarłego, aż do ich całkowitego rozłożenia. Tak, dusza nie musi przyjmować kształtu istoty, którą przyjęliśmy uważać za żywą. Dusza może mieszkać także w przedmiotach. A wtedy zatraca się rozróżnienie pomiędzy obrazowanym i obrazem, przedmiot jest duszą, a dusza przedmiotem. Dusza może mieszkać w szamańskim bębnie, w przedmiotach należących do szamana i wreszcie w drewnianych i metalowych figurkach, a może właśnie przede wszystkim w nich.
Rosyjska etnografka, Galina Iwanowan Pjelich, zapisała w latach 50. XX wieku selkupską historię o ojcu, który chcąc wyleczyć syna ze śmiertelnej choroby, pozwolił szamanowi umieścić swoją duszę w niewielkiej figurce. Sam pozbawiony duszy (dusza potrzebuje materialnego ciała tak, jak i ciało duszy) umarł natychmiast, ale jego syn, nosząc tę figurkę na szyi żył długo i szczęśliwie. Kiedy i na niego przyszedł czas, zostawił ją swoim dzieciom. To one, same już będąc staruszkami, opowiedziały tę historie etnografce. Dusza dziadka wciąż mieszkała w przedmiocie23. Stała się duszą przodka, źródłem mocy, dowodem na to, że ofiara dziadka nie poszła na marne, a on sam wciąż jest obecny razem ze swoją grupą. Poruszające, ponieważ właściwie trudno dyskutować z faktami, a tutaj znaczą faktyczną obecność przodka, i jego ofiary sprzed lat, w ciałach żyjących potomków. Chociażby obecność ubraną w postać niewielkiej figurki.
Podobne figurki robiono przy różnych okazjach. Tworzono je przy narodzinach, ale także i po ludzkiej śmierci. W obu przypadkach stawały się czymś w rodzaju bliźniaczej, zewnętrznej duszy człowieka. Na zawsze ciasno z nim związanej, a w przypadku figurki pośmiertnej stawały się też Duszą - cieniem. Ni mniej, ni więcej, tylko właśnie lattarem. Drewniane figurki umieszczano w mogiłach dzieci. Były szczególnie niebezpieczne, na tyle, na ile i dzieci, poprzez bliskość z zaświatami, same były na poły lattarami. Zwłaszcza dzieci, którym nie wyrosły jeszcze zęby. Obowiązywało ścisłe tabu dotykania takich figurek czy przenoszenia ich gdziekolwiek. Dotykając lattara, było się też dotkniętym przez niego, a to zawsze oznaczało śmierć. Czy dlatego Lidia Josipowna zareagowała strachem na zdjęcie czegoś, co uznała za lattara? W czasie długiego życia Lidia sama straciła dwoje dzieci.
O związku figurki z podziemnym światem świadczył kolor czarny. Istnieją przekazy o figurkach duchów pomocników szamana, które po jego śmierci zostały pomalowane olejem maszynowym na czarno i złożone do szamańskiej mogiły24. Czy sama Maria Czaplicka – osoba, która przywiozła czarną figurkę do Pitt Rivers – nie napisała, że jest to pomocnik szamana?
Miejscem lattarów było miejsce pochówków. A jeśli mówimy o pochówkach szamanów, to według Selkupów z Ratty, zawsze powinny to być miejsca najbardziej dzikie i niedostępne. Najlepiej połacie tundry rozrzucane jak rozległe polany wśród selkupskich lasów. Tundry, do której nikt nie chodzi, bo nie ma w niej zwierząt do upolowania i jedzenia dla renów. A więc pustkowia. Lattar zabrany z miejsca spoczynku będzie się mścić bez znaczenia na dzielące go od winowajcy czas i przestrzeń. Mścić za zachwianie kruchej równowagi pomiędzy światem zmarłych a ludzi. I chociaż być może z perspektywy czytającego są to po prostu słowa, to jednak musimy pamiętać, że prawdziwy las Selkupów potrafi być mroczny i jest bardzo rozległy. Trudno go opuścić inaczej niż rządowym helikopterem, trudno w razie niebezpieczeństwa z niego uciec. Mówi się, że niewłaściwie traktowani lattarowie przyjmują niekiedy postacie upiorów. Potrafią nocami zabić człowieka czy dziecko, i pożreć zarówno jego ciało, jak i duszę, rozwieszając jego wnętrzności na gałęziach drzew. Już nawet pobieżny kontakt z kulturą selkupską uczy, że jest to kultura, która kocha wspaniałe metafory. Trudno o lepszą, mówiącą o ostatecznej karze za złamanie spokoju zmarłego. Czy można się dziwić strachowi Lidii Osipownej na widok obcego człowieka wciskającego jej w ręce zdjęcie czegoś, co ona uznała za lattara?
Doskonale wiemy, że Czaplicka nie wahała się przed plądrowaniem grobów i mogił rdzennej ludności w poszukiwaniu „okazów etnograficznych”. Zresztą nie ona jedyna, co zresztą było – i do dzisiaj jest – normą, przynajmniej wśród niektórych badaczy. Czy przez przypadek nie poznaliśmy pochodzenia figurki przechowywanej w muzeum Pitt Rivers? Ale co z tymi z Muzeum Etnograficznego w Krakowie? Co z nimi, także są lattarami?
Nie. Chyba jednak nie. Jeszcze tego samego wieczoru w maleńkiej chatce nagle zjawił się Paweł Pietrowicz Kuboljew.
Paweł Pietrowicz to mieszkaniec Ratty pochodzący z rodu Kuboliewych, rodu szczupaka. Myśląc o nim warto pamiętać, w jaki sposób stracił jako młody chłopak rodziców. Wiele mówiący i nieodosobniony przypadek.
Do leśnego obozu przyjechali ludzie handlujący wódką. Jego ojciec i matka poszli do stożkowatego namiotu – czumu, by pić. Wieczorem kilkuletni syn zaniepokoił się i poszedł do namiotu, gdzie zastał rodziców pijanych. Nadludzkim wysiłkiem, kulejąc i szlochając, przeniósł ich kolejno na własnych plecach do rodzinnego czumu. Ułożył na posłaniach i sam zasnął. Obudziło go światło pożaru i czarny dym. To namiot, w którym wcześniej pili jego rodzice palił się jak pochodnia. Ale Paweł Pietrowicz dopiero po chwili przekonał się, że w nocy, kiedy on zasnął, jego pijani rodzice po cichu, żeby go nie budzić, znowu poszli pić. I spłonęli w tym właśnie namiocie razem z innymi.
Chromy, z oryginalnym sposobem bycia, w osadzie jest outsiderem cieszącym się dużym szacunkiem. Mieszkańcy wskazywali właśnie na niego jako na osobę, która dużo wie. Czy taka charakterystyka niczego nam nie przypomina? Ułomność fizyczna, życie na uboczu i wreszcie wiedza. Pamiętajmy o przedrostku „sza”, w słowie szaman. Oznacza tego, który wie. Nie, nie możemy twierdzić, że Paweł Pietrowicz jest szamanem. Może kiedyś, w sprzyjających warunkach, w innym czasie i świecie wolnym od prześladowania, któremu Stalin i jego pomocnicy poddali tych ludzi, może byłby szamanem. Teraz jest właśnie tym kim jest: ułomnym, starszym człowiekiem z dużą wrażliwością i wiedzą dotyczącą tego, o czym inni nie wiedzą albo boją się mówić. Wiedzą przekazaną mu przez ludzi w większości już nieżyjących, starsze pokolenia, rodziców. Jest to wiedza prawdziwie widziana oczami dziecka, a wypowiadana starymi już ustami. Niemająca nic wspólnego z wiedzą podręcznikową, ewangeliczną i tą od A do Z. Takiej wiedzy nie ma już nikt. Została bezpowrotnie stracona. A jednak z jej strzępków, ciągle dostępnych dla Pawła Pietrowicza, strzępków, którymi postanowił się z nami podzielić, płynie ku nam ciekawy obraz. Rozmowa ciągnęła się cały wieczór, spójrzmy na jej bardziej znaczące fragmenty.
W pracy etnografa wiele jest frustracji, pustych przebiegów, gdzie trudno jest potwierdzić swoje domniemania, rozmówcy nie rozumieją albo nie chcą zrozumieć, o co chodzi badaczowi. Czasami wiedza, której się poszukuje, objęta jest ścisłą strefą tabu i nie można się przedrzeć do poziomu rozmowy o niej. To jest zrozumiałe. Za często ludzie tracili na zbytniej szczerości. A jednak zdarzają się też momenty „otwarcia”, momenty, kiedy rozmówcy z różnych względów postanawiają podzielić się swoim doświadczeniem. Tak było podczas spotkania z Pawłem Pietrowiczem. Pomimo że większość mieszkańców Ratty zdecydowanie odmawiała rozmowy na temat związany z figurkami. Ba! Odmawiało nawet spojrzenia na fotografię. To Paweł Pietrowicz, napotkany kilka dni wcześniej nad brzegiem pokrytego już lodem Tazu, obiecał zastanowić się nad rozmową. Najwyraźniej podjął decyzję, bo właśnie tego wieczoru zjawił się z prośbą o pokazanie zdjęć przywiezionych z Krakowa. Wystarczył jeden rzut oka, żeby rozpoznać przedmioty. Nazwał je porge kumjan. I to już zdecydowanie było coś. Zapytany czym są porge kumjan, pokręcił tylko głową z bezsilnością mówiącą, że nie będę tego w stanie zrozumieć.
– Loz! – powiedział w końcu. – Lozjat!
Dla każdego Selkupa właściwie wszystko byłoby już jasne. A dla nie Selkupa? Spróbujmy kolejno rozszyfrować te nazwy.
Słowo kumjan najłatwiej przetłumaczyć jako „lalka”. Porge tłumaczy się jako „czart”. Porge kumjan, czyli lalka-czart. Choć słowa „czart” nie można rozumieć tak jak w języku polskim, czy chociażby i w rosyjskim, jako prosty ekwiwalent rodzaju poczciwego diabła. W rzeczywistości jest to ostatnia rzecz, za którą można wziąć porge.
Jest, czy raczej kiedyś było, wiele rodzajów porge. Ale każdy z nich był antropomorficzną figurką, a czasami nawet figurą. Istniały duże porge rzeźbione w pniach drzew, istniały porge kute z żelaza, robione z drewna, czasem z futra. Lattar Marii Czaplickiej był też porge, lattari porge, jak powiedziała Lidia Josipowna. Niewątpliwie wszystkie porge były figurami i wszystkie także, według Selkupów, były żywe, ponieważ miały dusze. A więc żywe figury.
A porge kumjan, o których mówi Paweł Pietrowicz na widok zdjęć zrobionych w magazynie naszego muzeum? Mówi się, że niegdyś każdy Selkup miał swoje porge kumjan. Była to wyrzeźbiona w drewnie, niewielkich rozmiarów figurka. Często miała oczy z paciorków, szpiczastą głowę, ręce, nogi i strój z sukna, szmatek lub futra. Wypisz wymaluj „nasze” figurki. Szaman najczęściej sporządzał ją dla każdego dziecka tuż po tym jak wyrosły mu zęby. Dla Selkupów był to znak, że dziecko staje się człowiekiem. Obecność porge kumjan jest związana z dość oryginalną właściwością selkupskiej duszy. Chodzi o to, że zawsze oprócz siebie samej posiadała też bliźniaka. Przy czym bliźniaka połączonego z nią organicznie, ale nie cieleśnie. Nazywano ją duszą swobodną albo „duszą, która żyje poza ciałem”25. Poza ciałem człowieka, tak, ale niezupełnie poza ciałem. Jej ciałem było to drewniane porge kumjan. Podstawowym zadanie duszy swobodnej i samego porge kumjan było pośredniczenie pomiędzy rodowymi, totemicznymi i plemiennymi duchami a związanym z nim człowiekiem. Porge kumjan zapewniało stałą łączność człowieka ze światem duchów, było jego oczami i uszami na świat niedostępny dla pięciu zmysłów. Porge kumjan było także rodzajem tarczy czy filtra przeciwko złym duchom chcącym zagrozić człowiekowi. To na porge kumjan rzucały się złe duchy i tam traciły swój impet, będąc także do pewnego stopnia kumulowane w figurce. Kiedy umierał człowiek, porge kumjan albo stawał się duchem przodkiem, przechowywanym przez potomków, albo znikał razem ze swoim człowiekiem położony w mogiłę. Kiedy zniszczeniu ulegał porge kumjan, człowiek, z którym był złączony, tracił część duszy. Umierał.
Umierał przynajmniej w teorii. No bo czy opisywany przez nas wcześniej etnograf enkawudzista zarejestrował fale zgonów spowodowanych jego kolekcjonerską działalnością? Trudno powiedzieć. Być może ktoś umierał, bo przestawał być „prawdziwym” człowiekiem, widzącym każdą stronę świata, także tę niewidzialną. Niewidzialną zwłaszcza z perspektywy Wielkiej Rewolucji Październikowej. Stawał się jak martwy. Podobnie zresztą jak grupa stawała się niepełna i martwa, kiedy ulegała oderwaniu od swojej integralnej części, figurek porge. W końcu, przechowując porge zmarłych i żyjących członków grupy, było się z nimi w stałym kontakcie. I co może najważniejsze – pod ich stałą ochroną.
– Widzisz. Pozabierali. Pozabierali ludzi z lasu. Teraz już połowy narodu nie ma w lesie. – Powiedział nieco później i w innym miejscu człowiek o ksywce Ikok, czyli Leonid Irikow, patrząc ostrożnie na otwarty album ze zdjęciami figurek. Po czym, pomimo południa panującego w jego myśliwskiej chacie, położył się i usnął twardym snem.
– Chcę żyć. – Wytłumaczył swoje zachowanie po przebudzeniu wieczorem i odmówił jakiegokolwiek komentarza na temat figurek. Zachowanie wśród Selkupów powszechne.
W jego wypowiedziach i zachowaniu przeświecają dwa motywy. Jeden to istnienie rozszerzonej o figurki porge ludzkiej społeczności. Przez zabranie ludzi z lasu, Ikok miał na myśli figurki porge kumjan. Drugi motyw to strach przed naruszeniem ich nietykalności. Do rangi śmiertelnego grzechu urosło nawet mówienie o nich. Kto wie czy nie jest to rodzaj mechanizmu obronnego wytworzonego w tej społeczności stosunkowo niedawno. Wtedy, kiedy „naukowe” zainteresowanie selkupskimi figurkami kultowymi zaczynało być zbyt mocne i zbyt destrukcyjne. Podobnie jak niszczące było zlikwidowanie ludzi wiedzących jak bezpiecznie się z nimi obchodzić.
Rodzi się natychmiastowe pytanie. Skąd Jan Żurakowski w drugiej połowie XIX wieku wziął porge kumjan? Po co? I kto przez to umarł? A może wcale tak nie było? Jedno jest pewne biorąc pod uwagę czas zesłania Żurakowskiego: są to przedmioty, jak na kolekcje etnograficzne, bardzo stare. Być może starsze od większości innych, podobnych, znajdujących się w zbiorach światowych, w tym oczywiście też i w kolekcji w Pitt Rivers w Oksfordzie, nie wspominając o tej „kultowej” muzeum w Kolpaszewie.
Wróćmy jednak do wieczornej rozmowy z Pawłem Pietrowiczem i kolejnego w niej wątku, czyli słowa loz użytego przez niego na wytłumaczenie istoty „naszych” drewnianych figurek. Loz. Lozjat – czyli forma mnoga. Czym jest loz, czym są lozy, lozowie? To duchy. Nie duchy zmarłych i nie dusze, bo i jedno, i drugie, jak już wcześniej ustaliliśmy, to lattarowie. Loz to duch w znaczeniu istoty duchowej, nie związanej bezpośrednio z konkretnym człowiekiem, a raczej nie będącej bezpośrednio duszą żadnego zmarłego człowieka. Duch nie będący pośmiertną formą, a po prostu formą. Ale co najważniejsze lozy to także duchy, które właściwie można uznać za istoty boskie lub ich pomocników. Przy czym całkowicie ambiwalentne, jeśli chodzi o dobro i zło, podobnie zresztą jak istoty boskie. Główny, stworzyciel świata, pan niebios Num, właściwie nigdy nie zostałby nazwany lozem. Num to deus otiosus. Jest Bogiem oddalonym, kosmicznym, stwórcą świata i wielkim niebiańskim bytem, zbyt odległym i potężnym, żeby ingerować w sprawy ludzi. Ale już najważniejsze bóstwo Selkupów, matka rodzicielka, staruszka Ilyntyll Kota jak najbardziej jest już nazywana lozem. Duchem. Podobnie jak i jej poszczególne przetworzenia i formy. Tete Imilja – Matka Podziemi (na zdjęciu z kolekcji muzeum w Krasnoselkupie).
Czy jej inna forma, Matka Ognia – Ima Kota Loza Ptylosa26. Na zdjęciu z kolekcji muzeum w Kolpaszewie.
Każdy, kto ją obrazi, straci płomień, bez którego nie można przeżyć w tajdze.
Stało się tak kiedyś z jedną kobietą. Obraziła ogień. Zaraz potem zgasło jej ognisko i ogniska wszystkich ludzi, do których przybiegła prosić o pomoc. Dopiero szaman zapytał Matkę Ognia czym ją przebłagać. Odpowiedź przyszła szybko: zabij swojego syna i złóż go w ofierze. Czy kobieta to zrobiła? Oczywiście. Ogień zapłonął u niej na nowo, tak jak u wszystkich innych, u których z jej powodu wcześniej zgasł27.
Spójrzmy na jedną z figurek przechowywanych w Krakowie. Jest w niej coś, czego nie da się nazwać inaczej jak kobiecością w rozumieniu prostym, swojskim i matczynym.
Nie wiemy kogo przedstawia. Pamiętajmy tylko, że bóstwa kobiece z Ilyntyll Kota na czele, były najważniejszym sakralnym żywiołem tego narodu. Woda, las, ziemia, to wszystko rodząca, rosnąca i żyjąca matka.
Nie zapominajmy także o tym, że i lozy muszą mieć jakąś formę materialną, żeby w ogóle mogły istnieć. To tylko pozornie egzotyczny koncept. Tak jak trudno byłoby chrześcijanom wyobrazić sobie nagłe zlikwidowanie wszystkich krucyfiksów ze wszystkich kościołów.
Dodatkowo religia selkupska u swojego fundamentu miała rozdział pomiędzy światem nieba a światem podziemi. Prawdopodobnie dopiero niedawno, i to pod wpływem prawosławia, przekształciło się to w rodzaj dualizmu, opozycji dobra i zła. Oryginalnie z całą pewnością rozdział ten wyrażał się ambiwalentnie. Obok Ilyntyll Koty, występują też dwie inne postacie. Itte i Kyzy. Gdzie Itte był utożsamiany z niebem, a Kyzy ze światem podziemi. Oddawało to nie tylko podział ludzkiej duszy, ale prawdopodobnie podział społeczności selkupskiej na dwie egzogenne grupy. Itte łączono z orłem, niebem, światłem. A Kyzy z czarnym ptaszkiem – cedrówką, podziemiami, rybami, zwierzęcością. Jedną z cech loza Kyzy było jedno oko, na szczycie głowy. No i umiejętność przemieniania się w zwierzę.
Tak, to druga nasza figurka. Ma pewne cechy, które skłaniają do zastanowienia. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę istnienie wcielenia Kyzego o imieniu Maciyl Loz – Leśny duch.28
Macil Loz miał jedno czarne oko i był porośnięty sierścią, choć niekiedy przybierał postać człowieka. Był żywiołem lasu, stojącym gdzieś na granicy światów ludzi, zwierząt i podziemi. Zawsze tajemniczy. Mógł zabić, mógł ochraniać. Potrafił zjawić się w chacie selkupskiej, przez cały dzień pić herbatę z gospodarzami i nie powiedzieć ani jednego słowa. Potrafił zabić samotnego myśliwego z niewiadomych przyczyn. Innego bogato obdarować. Czasami krok w krok szedł bez słowa za człowiekiem przez las, a zapytany kto idzie, zawsze prosił o przewiezienie czółnem przez najbliższą rzekę29. Lepiej było nie pytać, bo nie można było odmówić jego prośbie.
Wszystkie figury porge były sporządzane i ożywiane przez szamanów gdyż to oni mieli moc zapraszania do nich dusz i duchów.
– Nie ma ich tutaj już w ogóle – powiedział Paweł Pietrowicz o szamanach.
Zdecydowanie mówiąc o „szamańskich” figurkach nie uciekniemy od tematu samych szamanów. Ile już na ten temat napisano! Szamanizm stał się niemal znakiem towarowym Syberii. Zadziwiające, zważywszy na to, że został do korzenia wypalony przez lata terroru leninowskiego i stalinowskiego.
– Źle zrobiły ruskie Iwany, że szamanów pozabijały – mówi Paweł Pietrowicz.
To prawda, źle. Szamanów na Syberii próżno szukać, choć w dzisiejszych czasach może i tak okazaliby się bezużyteczni. Bezużyteczni ze swoimi bliskimi związkami z coraz bardziej zatrutą ziemią, coraz rzadszymi zwierzętami, takimi jak niedźwiedzie i orły, z organiczną i koherentną wizją świata, którego już nie ma. Być może świat doby antropocenu mógłby okazać się dla szamanów światem jałowym. Ale dobrze, trudno gdybać. Szamanów nie ma i tak. Żeby ktoś stał się jednym z nich, nie wystarczy postukać w bęben, mieć przeczucia, stadium zaburzeń psychicznych czy po prostu ochotę. Nie wystarczy też, wbrew temu, co sami szamani czasem twierdzili, spotkać odpowiedniego ducha, który dokonuje posesji i inicjacji nowego szamana. Trzeba przede wszystkim zdobyć skomplikowaną i pełną wiedzę o szamańskim świecie. Wiedzę, która w swoim holistycznym, totalnym wydaniu już zwyczajnie przepadła. Tak jak przepadł świat, który ją zrodził. Kto nie wierzy, może przekonać się sam, przynajmniej co do pierwszego z dwóch twierdzeń.
Dla naszych potrzeb wystarczy wiedzieć, że według Selkupów z chwilą inicjacji człowiek przestawał być „zwykłą” śmiertelna istotą – kulyl szolkup. Stawał się kimś innym, nieśmiertelnym, stawał się tadibi (lub w południowych dialektach tetypy). Tetypy to właśnie słowo oznaczające szamana. I tak powinniśmy ich od teraz nazywać, przynajmniej w kontekście selkupskim. Kości tetypy są żelazne, a duch jest duchem wcielonych w niego przodków. Tetypy otacza się lozami (o ciałach z drewna i metalu) które pomagają mu w jego przedsięwzięciach w różnych, dziwnych światach, które odwiedza. Te światy są jego terenem działania dla dobra ludzi. Oczywiście zależy jakich ludzi, bo czasami dobro jednych może oznaczać zło i cierpienie drugich. Taki jest już ten świat. Tetypy chronił przede wszystkim swój własny ród. Każda rodzina selkupska miała wśród siebie linie tetypy. Co zapewniało jej mistyczne bezpieczeństwo i możliwość zagrożenia bezpieczeństwu innych, jeśli to będzie konieczne. Wtedy tetypy obu stron toczyli walki na śmierć i życie.
Wszystko ma jednak swoją cenę. Duch tetypy nigdy nie odchodzi do górnego, „białego” świata tak, jak dusze innych. Nie obcuje z bóstwem Numem. Tetypy na zawsze związany jest ze światem środkowym jako miejscem swoistej rezydencji. Miejsce jego mogiły – odludne miejsce w tundrze, bagnie albo na leśnych piaskach – jest jego miejscem zamieszkania po śmierci. Czy możemy się dziwić, że Selkupowie drżą na samą myśl o odwiedzeniu takiego miejsca? A o zabraniu czegokolwiek z niego? To zawsze oznacza śmierć, nieszczęście i gniew szamańskiego ducha, który nie zna ludzkiej litości. Skrzywdzony staje się żywiołem niszczenia. Nawiasem mówiąc „otoczony szacunkiem” staje się żywiołem szacunku i dobra. Sacrum może i jest ambiwalentne, ale jest też prawdziwym lustrem, w którym przeglądają się ciemne ludzkie dusze.
Widzimy grób tetypy naszkicowany przez autora podczas badań terenowych w 2016 roku. Znajduje się dokładnie w środku pierścienia utworzonego przez skarłowaciałe brzozy, rosnące na niewielkim zboczu piaskowej łachy. Osoba z lokalnego rodu, która była przewodnikiem do tego miejsca prosiła, żeby nie robić zdjęć i nie zbliżać się zbytnio. Grób jest stary, ale nie zapomniany, a co najważniejsze – jak dotąd nie został zrabowany przez kolekcjonerów i etnografów.
Tak jak duch szamana obecny jest w miejscu jego spoczynku, tak samo obecny jest w przedmiotach kiedyś należących do niego.
W bębnie:
W stroju:
W atrybutach:
I w innych przedmiotach do niego należących:
I w jego porge…
Wszystkie przedmioty widoczne na zdjęciach są częścią ekspozycji w Muzeum w Kransnoselkupie. Hmm…. jak tam się dostały? Dlaczego to jest ważne?
9. Las duchów
Zostawmy już Pawła Pietrowicza Kuboliewa. Wyruszmy kilkadziesiąt kilometrów w górę niewielkiej rzeki, wpadającej do Tazu nieopodal Ratty. Jeśli można tak powiedzieć, do serca ziem zamieszkałych przez północną grupę Selkupów. Wzdłuż całego biegu rzeki, co kilka albo kilkanaście kilometrów, można natknąć się na niewielkie drewniane chaty zamieszkałe przez selkupskie rodziny. Zwykle przez jedną, ale zdarzają się też miejsca złożone z trzech i więcej ułożonych z sosnowych pni budyneczków, które całkowicie wyparły już używane do niedawna ziemianki.
Terytorium byłoby pewnie znacznie większe, gdyby nie Górno-Tazowski Park Narodowy, który powstając w roku 1986 wyrzucił poza swoje granice rdzenną ludność mieszkającą tam od stuleci. Tryumf przyrody nad człowiekiem? Być może. Ale niektórzy twierdzą, że wręcz przeciwnie, i że park stworzono jako miejsce polowań dla będących akurat u władzy kacyków. A jeszcze inni, że ZSSR potrzebowało w końcu gdzieś ukryć swój potężny arsenał nuklearny. Park Narodowy wydaje się idealnym miejscem na silos albo dwa. Ale może to tylko plotki. Tak czy siak, właściwi mieszkańcy zostali wyproszeni. Kiepską pociechą jest możliwość zatrudnienia na najniżej płatnych etatach strażników parku. Tam jednak, gdzie można, czyli poza terenem ochranianym prawem, życie selkupskie biegnie żywo i w sposób niezmącony. Czyli zwyczajnie.
Rodzą się dzieci, umierają starcy, dorośli próbują zarobić parę groszy na to wszystko. Z tą tylko specyfiką, że dzieje się to pośrodku przepastnego lasu, do którego nie prowadzą żadne drogi z wyjątkiem tych znanych tylko jego własnym mieszkańcom.
Ale wracając do tytułu rozdziału. Las duchów. Jesteśmy na miejscu.
To las Kerjat keky, jego gospodarzem jest człowiekiem o pseudonimie „Wielki”. Spójrzmy na las stojący spokojnie za chatą. To ten sam las widoczny na zdjęciu wiszącym w muzeum w Krasnoselkupsku. Las z duchem szamana patrzącym za grupą etnografów-muzealników unoszących rzeczy z jego grobu. Działo się to w 2005 roku.
Co zastajemy w 2016? Nie spotkamy już reniferów widocznych na zdjęciu. „Wielki” przestał się nimi zajmować. Pożarły je wilki i niedźwiedzie, a reszta dołączyła do swoich dzikich pobratymców madzin otte jak nazywa się tutaj dzikie reny. Kiedy domowy ren dziczeje, dziczeje na dobre. Nie ma już dla niego powrotu do zagrody. W 2005 roku las Kerjat keky był miejscem pełnym ludzi. Jedenaście lat później świeci pustakami. Okna chaty wybiły niedźwiedzie, „Wielki” załatał je folią.
W 2005 roku „Wielki” miał także żonę i dwoje dzieci. W 2016 ma wspomnienie koszmarnego dnia, w którym jego żona z niewiadomych przyczyn zamknęła dzieci w szopce i podpaliła ją razem z nimi w środku. Nie przeżyły. Niedługo potem żona popełniła samobójstwo. Las Kyrjat Kykol nie jest radosnym miejscem. Czy spotykamy tam ducha szamana? Tego samego, który według dyrektorki muzeum, a prywatnie siostry „Wielkiego”, widoczny jest na zdjęciu? Nigdzie nie pokazał się osobiście. Ale wieczorami psy nie przestawały wyć. A one podobno wyczuwają ducha i widzą go nie gorzej niż nas samych. Niezależnie od obecności duchów, Kyrjat Kykol jest miejscem dotkniętym nieszczęściem, miejscem opuszczonym przez ludzi. Wielu Selkupów z okolicznych lasów ma na to tylko jedno wyjaśnienie, którego łatwo możemy się domyślić. Gniew szamana. Gniew tetypy z powodu zbezczeszczania jego grobu, z powodu zabrania jego rzeczy. Duch tetypy jest duchem tetypy przodka, a duch przodka jest duchem jego przodka i tak dalej. Ten sam duch mieszka w jego przedmiotach. Są ze sobą związane niewidzialnymi nićmi. Podobnie jak ludzie, żyjący pod jego ochroną. Sama osoba, która dokonała „skolekcjonowania” przedmiotów tego akurat szamana, dyrektorka muzeum w Krasnoselkupie, przyznaje, że podczas zabierania rzeczy każdy składał ofiarę z tego, co miał w kieszeni. Ona miała cukierki. Ale nie wszyscy coś przy sobie mieli. Podobno ci zginęli w różnych okolicznościach. Robi się niesamowicie? Jak z taniej powieści przygodowej? Być może. To jednak, co wydaje się tutaj najważniejsze, to samo przekonanie Selkupów o śmierci czyhającej na tego, kto złamie tabu. Czy to śmierci duchowej, czy fizycznej. I o połączeniu pomiędzy ich własnymi duszami a duszami „zewnętrznymi”, mieszkającymi w rzeczach i ludzkich szczątkach. Żeby jednak oddać sprawiedliwość faktom przywołajmy jeszcze inne przypadki.
Pierwszy dyrektor muzeum w Krasnoselkupie, W.W. Rudolf, popełnił samobójstwo. Na początku XXI wieku dwóch rosyjskich etnografów skolekcjonowało szamański strój należący do rodziny Kalinów z rodu okonia. Według mieszkańców Ratty, rodzina wymarła. Sam Paweł Pietrowicz wspomina o rodzinach selkupskich, które przepadły po zniszczeniu przez drwali wyciętej w drzewie figury porge. Maria Czaplicka także popełniła samobójstwo, prawda?
O czym nam to mówi? Pomijając kwestie duchów, raczej przed wszystkim o tym abyśmy dobrze wiele razy się zastanowili zanim cokolwiek zabierzemy z lasu Selkupów. Zastanowili się nad konsekwencjami, nawet jeśli już nie dla nas, to dla innych. Świat jest bardzo złożonym miejscem. A ignorancja i nieczułość choć są tarczą dla jednych, dla innych mogą okazać się równie zabójcze jak kula pistoletu.
Wiedząc to, właściwie moglibyśmy już wracać z lasu Selkupów do domu, do Krakowa. Ze świadomością, że nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, w jaki sposób Jan Żurakowski wszedł w posiadanie dwóch figurek spoczywających teraz w magazynach naszego muzeum. I jaką za to zapłacono cenę.
Tak, można wracać do domu, ale ze świadomością dotknięcia tajemnicy, której częścią są te dwie niewielkie postacie z drewna i futra. To za sprawą Jana Żurakowskiego ich przeznaczenie splotło się z przeznaczeniem muzeum, nas, jego pracowników, a także wszystkich spośród widowni w przyszłości oglądającej je na ekspozycji. Ale jednak nie możemy tutaj skończyć naszej historii. Zupełnie przypadkiem pojawił się inny wątek, rzucający na sprawę trochę nowego, być może bardziej optymistycznego światła.
Stało się to podczas nocnego powrotu przez skutą mrozem i skrzypiącym śniegiem tajgę. W zimie to właściwie bez różnicy czy podróżuje się w dzień, czy w nocy. Selkupowie często przemieszczają się nocami po wąskich, wyjeżdżonych płozami i gąsienicami pojazdów śnieżnych, ścieżkach. Wykorzystują światło księżyca i gwiazd odbijające się w świeżym śniegu. Dla odpoczynku często korzystają z gościny innych, nie zważając na porę dnia i nocy. Tak było i w tym przypadku. Musiała być druga lub trzecia w nocy, kiedy podjechaliśmy pod samotną chatkę na dużej polanie.
Jej gospodynią była Ludmila Bojakin, częściej jednak nazywana Ludą Chor. Gdzie „Chor” to pseudonim oznaczający byka. Być może chodzi o wyjątkowo silny charakter i niezależność Ludy, która prowadzi sama swoje niewielkie myśliwskie gospodarstwo nie oglądając się ani na mężczyzn, ani na nikogo innego. Tamtej nocy Luda Chor spała przykryta gęstymi futrami z dzikich renów, ale po naszym wejściu zdumiewająco szybko odgoniła sen, żeby zapalić w piecu, nastawić wodę na herbatę, podgrzać w dużej patelni potrawkę z makaronu i wątroby łosia, którą szybko wszyscy obecni zaczęli jeść przegryzając okrągłym „selkupskiem” chlebem.
W takich chwilach prędzej czy później przychodzi moment, kiedy trzeba opowiedzieć coś o sobie. Kiedy tylko Luda usłyszała słowo etnograf, wstała za stołu wzburzona.
– Gdybym wiedziała, że jesteś jednym z nich, posłałabym cię precz na ch…!
Tak, bycie etnografem nie zawsze brzmi dumnie. A Luda powtórzyła właściwie to, co można było usłyszeć w znacznie bardziej zawoalowanej formie od większości Selkupów, którzy zetknęli się z zainteresowaniem etnografów.
– Kradniecie ludzi z lasu! Zabieracie ich nie wiadomo gdzie! A my potem cierpimy – mówiła Luda. – Wyciągacie od nas historie, a potem je zapisujecie w książkach. Zdradzacie nasze tajemnice nic nie zostawiając dla nas! Nie będę z tobą rozmawiała.
Na pomoc pospieszyli towarzyszący Selkupowie, tłumacząc Ludzie, że tym razem to etnograf przywiózł coś do nich. – Co? – Cień zainteresowania przebiegł przez jej twarz.
Po chwili pochylała się już nad zdjęciami dwóch figurek. Patrzyła uważnie, świecąc świeczką.
– Ja takie same mam! – Rzucił Aleksander Awinciew, towarzysz Ludy z plastrem zaklejającym rozbitą po upadku na śnieg brodę.
– Ale wam nie pokażę! – dodał od razu mocnym głosem. – W porządku – brzmiała jedyna możliwa odpowiedź. – A te skąd macie? – dociekał Sasza. – Ukradliście?
Zanim wystosowane zostały zwyczajowe już zapewnienia, że nie, że to stu pięćdziesięcioletnie obiekty muzealne, z głębokim namysłem odezwała się Luda Chor.
– Oni tego nie ukradli – powiedziała. – Oni to dostali.
Najwyraźniej miała na myśli Jana Żurakowskiego.
– To dwa duchy opiekunowie – dodała Luda zupełnie już innym głosem. – Ty też jesteś pod ich opieką – zwróciła się do piszącego ten tekst etnografa. – Tobie też włos z głowy tutaj nie spadnie.
Ciekawe! Pomijając każdorazowy pozytywny ładunek tego typu wróżb i zapewnień, było to ciekawe ze względu na same figurki. Jakże inna reakcja niż ta Lidii Josipownej na zaprezentowaną jej figurkę Marii Czaplickiej.
To była długa noc. Z gatunku nocy, dla etnografa, niezapomnianych. W kilkuosobowym towarzystwie Selkupów opowieści biegły w różne strony. Ale najważniejsza z nich mówiła o zwyczaju sporządzania figurek amuletów przez tetypy. Figurek obrońców. Działo się tak zawsze, kiedy wyleczono kogoś z ciężkiej choroby. Takie figurki były wręczane wyleczonej osobie i jego rodzinie na zawsze. Luda Chor była pewna, że to taki właśnie rodzaj figurek. A my? Czy możemy mieć podobną pewność? Może Jan Żurakowski został rzeczywiście wyleczony przez selkupskiego lekarza? A w konsekwencji otrzymał te dwie figurki, które pod koniec życia przekazał do Muzeum Narodowego? Tak, chciałoby się, żeby ta historia właśnie tak wyglądała, prawda?
Dziękujemy, Luda.
Na myśl przychodzi biografia Aleksandra Jackowskiego, badacza i wielkiego miłośnika sztuki ludowej i art brut. Jako młody człowiek podczas zesłania w nieodległe od selkupskich, chantyjskie lasy, nie przeżyłby zranienia spadającym drzewem, gdyby nie pomoc tamtejszego szamana30. Ile takich przypadków musiało mieć miejsce na tysiące ludzi takich, jak Jackowski, Żurakowski i inni?
W chacie Ludy Chor zastał nas mroźny zimowy ranek. Promienie słońca wpadały do ciemnej izby, gdzie kilka osób, leżąc już na swoich tymczasowych posłaniach, ciągle nie kończyło rozmowy.
– Chcesz? – zapytał jeden z selkupskich braci, mnie, etnografa – Chcesz? Jutro pokażemy ci miejsce w lesie, gdzie ukryliśmy przedmioty naszego dziadka tetypy.
[1] Spis Powstańców 1863 roku więzionych w twierdzy kijowskiej, Michał Micel, Południowo-Wschodni Instytut Naukowy w Przemyślu, Przemyśl, 1995, s. 131.
[2] Tamże, s. 11.
[3] Мифологиа Селкупов, руководство авторсего колектива Н.А. Тучкова, редактор В.В Напольских, Томский Государственный Педагогический Ыниверситет, Томск 2004, s. 57.
[4] Степанова Ольга Борисовна, Традиционные Мировоззрение Селькупов, представления о круговороте жизни и душе, Российская Академия Наук, Музей Антропологии и этнографии им. Петра Великого (Кунсткамера), Санкт Петербург, 2008, s. 20.
[5] Grażyna Kubica, Maria Czaplicka: Płeć, Szamanizm, Rasa. Biografia Antropologiczna, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2015 s. 286.
[6] Grażyna Kubica, Maria Czaplicka…, op.cit., s. 372.
[7] Tamże, s. 63.
[8] Tamże, s. 64.
[9] Maria Czaplicka, Mój rok na Syberii, red. Grażyna Kubica, tłum. Hanna Kossak-Nowocień, Muzeum etnograficzne w Toruniu, Toruń, 2013, s. 63.
[12]Мифологиа Селкупов, руководство авторсего колектива Н.А. Тучкова, редактор В.В Напольских, Томский Государственный Педагогический Ыниверситет, Томск 2004, s. 21.
[13] Tamże, s. 58.
[14] Tamże, s. 58.
[15] Tamże, s.17.
[16] Степанова Ольга Борисовна, Традиционные Мировоззрение Селькупов, представления о круговороте жизни и душе, Российская Академия Наук, Музей Антропологии и этнографии им. Петра Великого (Кунсткамера), Санкт Петербург, 2008, s. 190. [17] Рассамахин, Ю. К. У истоков Колпашевского краеведческого музея: Николай Викентьевич Биллевич / Ю. К. Рассамахин // Труды Томского областного краеведческого музея .— Томск. — 1996 .— Т. 9 / [отв. ред. Я. А. Яковлев], s. 210–221.
[18] Николай Кашеев. О смытых в Обь остатках и выброшенном послесловии// Томский Вестник. 12–18.11.1990 г.
[19] Рассамахин, Ю. К. У истоков Колпашевского краеведческого музея: Николай Викентьевич Биллевич / Ю. К. Рассамахин // Труды Томского областного краеведческого музея .— Томск. — 1996 .— Т. 9 / [отв. ред. Я. А. Яковлев], s. 210–221
[20] Рассамахин, Ю. К. У истоков Колпашевского краеведческого музея: Николай Викентьевич Биллевич / Ю. К. Рассамахин // Труды Томского областного краеведческого музея .— Томск. — 1996 .— Т. 9 / [отв. ред. Я. А. Яковлев], s. 210–221.
[21] Мифологиа Селкупов, руководство авторсего колектива Н.А. Тучкова, редактор В.В Напольских, Томский Государственный Педагогический Ыниверситет, Томск 2004, s. 21.
[22] Степанова Ольга Борисовна, Традиционные Мировоззрение Селькупов, представления о круговороте жизни и душе, Российская Академия Наук, Музей Антропологии и этнографии им. Петра Великого (Кунсткамера), Санкт Петербург, 2008.
[23] Степанова Ольга Борисовна, Традиционные Мировоззрение Селькупов, представления о круговороте жизни и душе, Российская Академия Наук, Музей Антропологии и этнографии им. Петра Великого (Кунсткамера), Санкт Петербургs 2008, s. 211.
[24] Tamże, s. 240
[25] Мифологиа Селкупов, руководство авторсего колектива Н.А. Тучкова, редактор В.В Напольских, Томский Государственный Педагогический Ыниверситет, Томск, 2004, s. 79.
[26] Степанова Ольга Борисовна, Традиционные Мировоззрение Селькупов, представления о круговороте жизни и душе, Российская Академия Наук, Музей Антропологии и этнографии им. Петра Великого (Кунсткамера), Санкт Петербург 2008.
[27] Tamże.
[28] Мифологиа Селкупов, руководство авторсего колектива Н.А. Тучкова, редактор В.В Напольских, Томский Государственный Педагогический Ыниверситет, Томск 2004, str. 198
[29] Tamże, s. 198.
[30] Magdalena Zych, Ten temat [w:] „Konteksty. Polska Sztuka Ludowa”, nr 2/2020, artykuł w druku.
Literatura:
1.Between Worlds. Shamanism of the peoples of Siberia, T. Sem, K. Solvyeva (red.), Petersburg: Russian Museum of Ethnography 2006
2.Spis Powstańców 1863 roku więzionych w twierdzy kijowskiej, Michał Micel, Południowo-Wschodni Instytut Naukowy w Przemyślu, Przemyśl 1995r
3.Мифологиа Селкупов, руководство авторсего колектива Н.А. Тучкова, редактор В.В Напольских, Томский Государственный Педагогический Ыниверситет, Томск 2004
4.Степанова Ольга Борисовна, Традиционные Мировоззрение Селькупов, представления о круговороте жизни и душе, Российская Академия Наук, Музей Антропологии и этнографии им. Петра Великого (Кунсткамера), Санкт Петербург 2008.
5. Grażyna Kubica, Maria Czaplicka: Płeć, Szamanizm, Rasa. Biografia Antropologiczna., Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2015
6.Maria Czaplicka, Mój rok na Syberii, red. Grażyna Kubica, tłum. Hanna Kossak-Nowocień, Muzeum etnograficzne w Toruniu, Toruń 2013
7. А.А. Пихновская, Селкупская этнографическая колекция Колпашевского краеведческого музея, Томский Областной Краеведческий Музей, Томск 2007
8. Рассамахин, Ю. К. У истоков Колпашевского краеведческого музея: Николай Викентьевич Биллевич / Ю. К. Рассамахин // Труды Томского областного краеведческого музея .— Томск. — 1996. – T.9
9. Галина Ивановна Пелих: Происхождение Селькупов, Издательство Томского Университета, Томск 1972
10. Шаховцов Кирилл Геннадевич: Этническая идентификация южных селькупов (ХХ – начало ХХI века), автореферат, диссертация на соискание ученой степени кандидата исторических наук, Москва 2007.
11. Сборник Музея Антропологи и Этнографии XLII: Материальная и духовная культура народов Сибири, Ленинград «Наука» 1988.
Informujemy, że ze względu na żałobę narodową w sobotę 19 stycznia, w dzień pogrzebu Prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, warsztaty Etnokalendarz nie odbędą się.
W niedzielę 20 stycznia warsztaty Etnokalendarz potrwają o godzinę dłużej – od 11.00 do 15.30.