Pietropawłowsk Kamczacki. Wijące się pomiędzy stromymi wzgórzami 200 tysięczne miasto. Stolica półwyspu. Bloki z wielkiej płyty, opera, 20 agencji turystycznych oferujących zdobycie pobliskich wulkanów i polowanie na niedźwiedzia, port rybacki i największa baza floty podwodnej Federacji Rosyjskiej. Miasto żyjące swoimi sprawami. 5 lipca 1879 roku zobaczył je z pokładu żaglowca „Kurier” 47 letni Benedykt Dybowski. Nie był zachwycony. Miasto składało się z jednej błotnistej uliczki i mało imponujących zabudowań. Na pewno jego uwagę przykuł wspaniały widok na Awaczyńską Sopkę, zaśnieżony wulkan górujący nad osadą, także nędza domków miejscowej ludności. Dybowski rozpoczynał właśnie 4 letni pobyt na półwyspie. Inny niż 13 lat spędzonych na zesłaniu nad Bajkałem. Tym razem w pełni dobrowolny, na kontrakcie lekarza rządowego. Snuje plany badań przyrodniczych, zdobycia rzadkich okazów wypchanych zwierząt, opisania geografii półwyspu a nawet śmiałych eksperymentów zaszczepienia na półwyspie nowych gatunków roślin i zwierząt.
Czy patrząc na to samo miasto 4 lata później, odpływając na zawsze, czuł się usatysfakcjonowany? Kiedy odpływał do ładowni statku zabrał 60 skrzyń. 11 ton najrozmaitszych zbiorów naukowych od szkieletów i czaszek ludzkich po szkielet wytępionej przez ludzi krowy morskiej. Po przywiezieniu tego wszystkiego na ziemie polskie, skromy badacz zyskał rozgłos, o który nie dbał. Dzięki jego zbiorom wiele instytucji wzbogaciło swoje zbiory, min. nasze muzeum. Sama Kamczatka nie przyniosła mu chyba oczekiwanych odkryć. Ale na pewno wdzięczność ludzi, których tam leczył. Bo niespodziewanie dla niego samego to właśnie obowiązki lekarza pochłonęły go całkowicie. Ospa, syfilis, trąd, alkoholizm. Ponad to działalność społeczna. Taki już był. Krążył po półwyspie lecząc ludzi, stawiając pomniki, organizując obchody, pisząc donosy na skorumpowanych urzędników, próbując pisać słowniki języków rdzennych, propagując trzeźwość. Handlarze spirytusem i urzędnicy z pewnością go nie kochali. A ludność? Kto wie, jak było kiedyś. Teraz w ruchliwym mieście nikt już o nim nie pamięta. Niewielka tablica pamiątkowa zawieszona przez jego rodaków wysoko na ścianie jednego z bloków w 2014 roku, raczej niewielu o nim przypomni.
A jednak na dźwięk nazwiska Dybowskiego, pracownicy Krajowego Muzeum Kamczatki, ożywiają się. Prowadzą do archiwum, sadzają przy stoliczku i kładą na nim niepozorny, oprawiony na czarno album z blisko 100 wyblakłymi fotografiami.
- To album zdjęć Benedykta Dybowskiego. – mówią.
Otwórzmy go więc, przenieśmy się w czasie i spójrzmy na Kamczatkę oczami Benedykta. Lekarza rządowego, patrioty, zaciętego darwinisty i niezmordowanego szermierza na rzecz świetlanej przyszłości rodzaju ludzkiego. Jest to możliwe dzięki bardzo miłej zgodzie udzielonej przez dyrekcję wspomnianego muzeum na wykorzystanie skanów fotografii z tego albumu. Dziękujemy!
Widzimy scenkę niczym z Czechowa. Samowar na przykrytym atłasem i koronką stoliczku w sadzie. Czterech mężczyzn a pośrodku, drugi od lewej sam Benedykt Dybowski. Kto robił zdjęcie? Nie potrafimy też powiedzieć niczego o pozostałych mężczyznach. Wszyscy wyglądają niezwykle dystyngowanie. Czy nakrycie głowy naszego badacza to osławiona czapka „urzędowa”, która przysługiwała mu jako lekarzowi na rządowym kontrakcie? Dybowski zamówił ją w Moskwie i zakładał zawsze, kiedy chciał coś załatwić. Możemy być niemal pewni, że to sam Dybowski zaprosił do siebie trzech panów. Widzimy po lewej krzesło, które jeszcze wielokrotnie pojawi się na jego zdjęciach tyle, że z innymi osobami na nim siedzącymi. Nawiasem mówiąc niezwykle „cywilizowana” scena jak na „dziką” Kamczatkę. Podobnie prezentuje się też drugie zdjęcie o podobnej tematyce. Siedząca przy stole rodzina mogłaby zostać równie dobrze sfotografowana na pod petersburskiej daczy.
Jeśli ciągle zadajemy sobie pytanie o autora zdjęć na których pojawia się sam Benedykt Dybowski, dwa następne mogą zasugerować odpowiedź.
Na obu odbitkach pojawia się ten sam, brodaty człowiek, co prawda na jednej sąsiaduje z bliżej nieokreślonymi „kamczackimi kozakami”, a na drugiej z dwoma damami, to jednak to ta sama postać. W dodatku podpisana: Jan Kalinowski. Kim był? Polecamy rzucić okiem na dział naszego portalu mówiący o darczyńcach, gdzie znajduje się biogram Kalinowskiego. A jednak przy jego okazji warto dodać kilka rzeczy. Nie miał żadnego wykształcenia. Był młody. Co robił u boku Dybowskiego na Kamczatce? Odpowiedź kryje się w jego najcenniejszej początkowo umiejętności, umiał świetnie strzelać i preparować trofea. Właściwie to tak, jak przystało na syna podwarszawskiego leśniczego. Dybowskiemu został polecony przez Władysława Taczanowskiego dyrektora Gabinetu Zoologicznego Szkoły Głównej Warszawskiej, a jemu z kolei polecił go prawdopodobnie główny sponsor tego muzeum hrabia Konstanty Branicki. Kim był Branicki? Właścicielem pałacu w Wilanowie, przyrodnikiem amatorem, podróżnikiem, myśliwym. Dostarczycielem wypchanych zwierząt do muzeów europejskich. Z pewnością był jednym z tych arystokratów XIX wiecznych, którzy okrążali ziemię zdobywając egzemplarze rzadkich zwierząt. Uprzednio je upolowawszy oczywiście. Wydaje się, że na nim zamyka się niewielka siatka powiązań. Branicki sponsorował, Taczanowski robił naukowy użytek, Dybowski był czymś w rodzaju terenowego koordynatora i preparatora, a Kalinowski wykonywał zlecenia. Zlecenia na zwierzęta, które uprzednio spreparowane, były następnie przesyłane z Kamczatki do Polski. Część trafiała do Gabinetu Zoologicznego, ale część była także sprzedawana na wolnym, europejskim rynku. Ten egzotyczny sposób zarobkowania zaprowadził Kalinowskiego już po wyjeździe Dybowskiego, najpierw do Korei, potem Japonii, żeby znaleźć finał w Ameryce Południowej. Nadal w bliskiej współpracy z Branickim i Taczanowskim. Póki co jednak, Jan Kalinowski kroczył krok w krok za swoim pryncypałem na Kamczatce. W pierwszych tygodniach pobytu zabijając ponad 100 niedźwiedzi, nie wspominając o licznych ptakach i innych przedstawicielach fauny kamczackiej.
A to wyblakłe, ledwo czytelne zdjęcie? Z napisu można wywnioskować, że przedstawia obóz dr Dybowskiego na rzeką Kamczatką. Suszy się świeżo zdarta skóra niedźwiedzia. Człowiek w białym, korkowym hełmie rozmawia z dwoma innymi. To Kalinowski?
Ludzie i zwierzęta łowna, w tym przypadku spreparowany sobol. Zastygły ręką preparatora na gałęzi w wojowniczej pozie. Jak pisał Dybowski, Kamczatka w przeszłości i w jego czasach żyła przede wszystkim z polowania, gdzie sobol i niedźwiedź, były głównymi źródłami dochodu ludności rosyjskiej i rdzennej. Wiązało się to oczywiście z częściowym wytępieniem zarówno jednego jak i drugiego. Gdyby dodać do listy wydry morskie, uchatki, morsy, wieloryby i łososiowate uzyskałoby się pełne spektrum naturalnych bogactw tego miejsca, z których czerpano nieraz zbyt zachłannymi garściami. Rodzący się przemysłowy świat jeszcze nie wiedział, że nie może opierać się w nieskończoność na produktach zwierzęcych. Że ciepłe futra soboli musi coś zastąpić, szlauchy hydrauliczne nie mogą być w nieskończoność produkowane ze skóry morsa, są inne sposoby na nieprzemakalność niż zdzieranie skór z fok, nie mówiąc już o paliwie do lamp, zasilanych wtedy wielorybim olejem. A jak jest teraz, Anno Domini 2020 roku?
Na Kamczatce trwa walka o zasoby rybne. Oligarchowie uwłaszczają się na słodkowodnych łowiskach, walczą o koncesje na przebogate morskie akweny. Niedźwiedź jest eksportowym produktem odstrzału. Na północne safari ciągną setki myśliwych z całego bogatego świata. Każdy chce wrócić do domu z głową niedźwiedzia w walizce. Coraz więcej miejscowych pracuje przy obsłudze rosnącego ruchu turystycznego.
Jesteśmy jednak u końca XIX wieku. Benedykt Dybowski ze swoim jak sam pisał „wadliwym” aparatem fotograficznym i własnoręcznie zrobionymi kliszami, łapie codzienne życie wokół siebie. Grupa myśliwych wraca z polowania. Są obładowani głuszcami. Tutaj, zdaje się jednak, że chodzi o prozaiczne cele kulinarne. Pierwszy z nich podaje zdobycz kobiecie na schodach murowanego domu. Uderzają dwie rzeczy. Grupa ludzi jest wieloetniczna, kreolska. Nie wydaje się, żeby kwestie rasowe były wtedy w jakikolwiek sposób podnoszone. Druga rzecz: konia z rzędem temu kto doszuka się w zdjęciach z albumu jakichkolwiek osób ubranych w stroje „etniczne”. Kobiety i mężczyźni mają na sobie całkowicie europejskie ubrania zgodne z panująca wtedy modą. To ostatnie dziesięciolecia XIX wieku. Dość dawno. Podobnie prezentują się też osoby na innych fotografiach badacza.
Tutaj napis głosi: Kamczadale. Mężczyzna i chłopiec w bawełnianych koszulach.
Śmiało można stwierdzić, że Dybowski, właśnie Kamczadali wybrał na swoich ulubionych mieszkańców Kamczatki. Odznaczali się według niego: „łagodnością, miłością rodzinną, gorącym przywiązaniem do miejsca urodzenia, pragnieniem wiedzy i pełną poświęcenia gościnnością”. Same superlatywy w kierunku Kamczadali można by w pismach Dybowskiego mnożyć w nieskończoność. Badacz właśnie Kamczadali (dzisiejszych Itelmenów) poznał chyba najlepiej. W dodatku musiał poznać ich od naprawdę dobrej strony. Podarował im też coś zupełnie wyjątkowego, chodzi o „Słownik języka Kamczadali”, który powstał już po powrocie Dybowskiego do Polski, dzięki jego współpracy z Ignacym Radlińskim. Już wtedy był to słownik języka ginącego. Może jego przywiązanie do Kamczadali wynikało też z tego, że pośród nich pracował? Zdjęcia, które im robił, ukazywały ludność kreolską, na poły zasymilowaną, która przyjęła rosyjski styl życia.
Mniej szczęścia mieli już mieszkający na północy półwyspu Koriacy. Dybowski wspomina ich jako naród niebrzydki, ale dziki i niezbyt inteligentny Być może z powodu ich niechęci do fotografowania się? Może dlatego w albumie nie ma żadnego ich zdjęcia?
Całe spektrum ambiwalentnych uczyć, wyraża za to nasz badacz o innej grupie etnicznej Kamczatki, o Ewenach. Od drapieżności, krwiożerczości, pazerności i chytrości po moc charakteru, wytrzymałość i inteligencję. Przy czym ostatnie niestety znikały według uczonego bez śladu pod wpływem alkoholu.
Oto jeden z Ewenów. Podpisany: „Lamut Gawriła”. Gdzie Lamut to inna, nieużywana już nazwa dla Ewena. A Gawriła, to niewątpliwie imię człowieka widocznego na zdjęciu. Nie jest to jedyne znane nam zdjęcie Gawryły. Jego wizerunek pojawiał się w Pamiętniku Fizyograficznym, tom XXV, 1918 rok, gdzie Dybowski drukował opowieść o jednym ze swoich pomysłów polegających na introdukcji renifera na nieodległe Wyspy Komandorskie. Renifery pochodziły właśnie ze stada Gawryły. Szczegółowo tę opowieść jak i postać samego Gawryły przybliżamy w innym miejscu. Zwróćmy uwagę jednak na kilka szczegółów. Po pierwsze stołek, na którym niewprawnie siedzi Ewen. Na wszystkich zdjęciach ciągle jeden i ten sam. Zmieniają się tylko siedzący na nim ludzie. Płachta materiału służyła za ekran fotograficzny. No i strój Gawryły. Przechowywany obecnie w naszym muzeum.
Los połączył tych dwóch ludzi. Nic nie wiemy o dalszym życiu Gawryły po tym jak akcja przesiedlania renów się zakończyła. O jego życiu na zaśnieżonych wyżynach w sercu Kamczatki. Mamy nadzieję, że było długie i szczęśliwe. Stada eweńskich renów do dzisiejszego dnia, cierpliwie wydeptują połacie górskich pastwisk.
Niestety nie da się powiedzieć tego samego o podwodnych pastwiskach, na których niegdyś pasły się stada tzw. krów morskich, nazywanych też syrenami, lub krowami Stellera. Te pastwiska są teraz puste. Dlaczego o tym piszemy? Spójrzmy na następną fotografię.
Obok ubranej na biało dziewczynki (wciąż na tym samym krześle!), widnieje fotografia czaszki niezwykłego zwierzęcia. To czaszka krowy morskiej. Tym samym zmieniamy miejsce i z „kontynentalnej” Kamczatki przenosimy się na dwie niewielkie wyspy, nazwane Komandorskimi. To na cześć Vitusa Beringa, który na jednej z nich zginął, nazwanej Wyspą Beringa oczywiście. Stało się to po rozbiciu jego statku i zamienieniu całej 60 osobowej załogi w grupę rozbitków na ziemi do tej pory bezludnej. Był rok 1741. Jednym z członków tej ekspedycji był Georg Steller, który jako pierwszy Europejczyk opisał tam gatunek ogromnego, łagodnego zwierzęcia. Żyło na skalistych, podwodnych łąkach wokół Wysp Komandorskich. Rozbitkowie nie mało się natrudzili, żeby zarżnąć pierwszą złowioną krowę morską, ale docenili jej gabaryty i smaczny smak czerwonego niczym wołowina mięsa. Serce zwierzęcia ważyło 16 kilogramów. Po 27 latach od tego momentu krowa morska jako gatunek była już przeszłością. Zbyt smaczna i zbyt łatwa do upolowania przez europejskich i amerykańskich morskich myśliwych, specjalistów od przemysłowego uboju. Podobno zmienił się także klimat. Dodatkowo wybita została wydra morska, rozpleniły się z tego powodu jeżowce i zjadły morską trawę, która była też przysmakiem syren. Świat to system naczyń połączonych. Tak czy inaczej od tamtego momentu zdobycie szkieletu krowy morskiej w celach naukowych stało się marzeniem licznych przyrodników. Nie każdemu się udało, B. Dybowski był jednym z tych szczęściarzy. Wiadomo, że miał 4 czaszki. I dwa skompletowane z luźnych kości szkielety. Jeden zaginał, drugi jest w Wiedniu. Po około 20 latach od powrotu Dybowskiego do Polski, nadesłano mu także kolejny, tym razem kompletny szkielet krowy morskiej. Ten jest obecnie w Instytucie Zoologii Uniwersytetu Lwowskiego.
Co z tym wszystkim ma wspólnego ten nienaganny, biały dom, wyglądający jak wycięty z kalifornijskiej pocztówki? Sądząc z podpisu jest to pietropawłowska siedziba amerykańskiej firmy Hutchinson Cohlet Comp. To ona w czasach Dybowskiego dzierżawiła od rządu carskiego Wyspy Komandorskie. Nie było w tym nic dziwnego. Same wyspy zostały 60-lat wcześniej zasiedlone przez inną korporację (osyjsko-amerykańską kompanię handlową) Aleutami przywiezionymi z nieodległych wysp Attu i Atka. Ich zadaniem było pozyskiwać jak najwięcej skór morskich ssaków, uchatek i wydr morskich. A więc czysto biznesowy układ. Zresztą jak uważał sam Dybowski bardzo korzystny dla mieszkańców Wysp Komandorskich, których firma Hutchinson wyposażyła, zakwaterowała w składanych domkach przywiezionych ze Stanów Zjednoczonych i świetnie opłacała. Do tego stopnia, że polski badacz wystąpił z memoriałem do władz carskich o wydzierżawienie całej Kamczatki Amerykanom. Nieco utopijny pomysł. Nie tylko z powodu zaczynającej się właśnie rywalizacji dwóch państw o północne terytoria. Także nie biorący pod uwagę niezbyt chlubnej karty amerykanów we „współpracy” z rdzennymi mieszkańcami sąsiedniej Alaski. Póki co jednak Dybowski żył w świetnych relacjach z zarządzającymi firmą jankesami, dzięki którym udało mu się zrealizować inny śmiały projekt. Osławione przesiedlenie eweńskich reniferów na Wyspy Komandorskie. Ale o tym także piszemy szerzej gdzie indziej.
A sam domek? Nie przypomina nędzy, opisywanej przez Dybowskiego na Kamczatce. Wręcz przeciwnie. Gdyby jednak ktoś chciał zarzucić mu kłamstwo, musiałby najpierw rzucić okiem na budynek jedynego szpitala istniejącego na półwyspie. Szpitala, którego kierownictwo objął po przyjeździe nasz dzielny „lekarz rządowy”.
W tamtych czasach Pietropawłowsk Kamczacki nie był z pewnością metropolią. Nie jest nią zresztą do dziś.
Katedralna świątynia pod wezwaniem Piotra i Pawła. Nie dotrwała naszych czasów.
Dybowskiego ciekawią mieszkańcy miasta. Dzięki jego fotografiom możemy spotkać cały szereg postaci. Większość anonimowych dla nas. Wszyscy na pierwszy rzut oka podważający mit o „dzikiej” Kamczatce. A może Kamczatka już dawno wtedy taka nie była?
Ale nie wszyscy portretowani są nam nieznani.
Dość chmurnie spoglądający w obiektyw kupiec Koliesow. To on handlował z Ewenami Gawryły, i to on pośredniczył w interesie pomiędzy nimi a Dybowskim, polegającym na kupnie renów przeznaczonych do przesiedlenia.
Czy kamczadalski starosta Merlin. Do dziś znana i wspominana postać w Milkowie, niewielkim miasteczku w centralnej Kamczatce. Dybowski założył tam leprozorium i pamięć o tym jest w Milkowie przechowywana do dziś. Sam Merlin za to bardziej przypomina z wyglądu Wincentego Witosa niż stereotypowego krajowca z postkolonialnego imaginarium. I to stereotypowego, bardzie w naszym rozumieniu niż samego Dybowskiego, bo on akurat nigdzie o żadnym stereotypie nie pisze i nie uganiał się za „egzotyką”.
Miasto zostało nazwane Pietropawłowskiem przez Vitusa Beringa w 1740 roku. Nazwa pochodziła od jego dwóch okrętów. Św. Piotr i św. Paweł. Zostało założone, żeby strzec rosyjskich interesów, ale też dlatego, że zatoka Awaczyńska była wspaniałym, bezpiecznym portem w tej części świata. Portem umożliwiającym dalszą eksplorację Alaski i Ameryki, co też wkrótce miało miejsce.
Bezpiecznym oczywiście od kapryśnych warunków pogodowych a nie od złych zamiarów innych państw. Niecałe sto lat później miał miejsce najbardziej heroiczny z epizodów historii Pietropawłowska Kamczackiego. 19 sierpnia 1854 miasto zostało zaatakowane przez połączone eskadry wojenne korony brytyjskiej i Napoleona III. Był to jeden z dalekich teatrów dziejącej się zupełnie gdzie indziej wojny, nazwanej krymską. Napastnicy po dwudniowej bitwie ponieśli klęskę i odpłynęli. Nie obyło się bez kilkudziesięciu ofiar po stronie rosyjskiej. Jeszcze w czasie pobytu Benedykta Dybowskiego, weterani dumnie wypinali piersi udekorowane medalami zdobytymi w tej bitwie.
Musieli imponować młodszym kolegom, z „Kamczackiej kozaczej komendy” jak chcą objaśnienia pod serią grupowych zdjęć umundurowanych mężczyzn ściskających szable. Pod koniec XIX wieku „kamczaccy kozacy” nie mieli już wiele wspólnego z kozakami, zdobywcami i grabicielami Kamczatki sprzed 200 lat, takimi jak Wladymir Atlasow i resztą bezwzględnych poszukiwaczy „futrzanej” fortuny. Tamci źle zapisali się w pamięci rdzennych mieszkańców półwyspu.
Kozacy z fotografii byli już umundurowaną formacją wojskową w szeregach której służyło wielu Kreolów i Kamczadali.
Z kolei Benedykt nie byłby sobą, gdyby nie pytał o sposób uhonorowania zwycięskiej bitwy sprzed lat. Kiedy zorientował się, że nie ma żadnego, rozpoczął inicjatywę mającą na celu zbudowanie pomnika. Udało mu się to. Powstał monument upamiętniający bitwę i poległych w niej rosyjskich żołnierzy. Stoi do dziś na Nikolskiej Górze, w gęstym lesie, który wyrósł już po zrobieniu tego zdjęcia.
Dlaczego Dybowski, były zesłaniec i socjalista angażował się w „carskie” pomniki? Trudno powiedzieć, ale zdaje się, że po prostu lubił angażować się w tego typu inicjatywy. I jeszcze coś, co było dla Dybowskiego niezwykle charakterystyczne i za co zdecydowanie można go było polubić. Pomnik nie jest bombastycznym pomnikiem zwycięstwa oręża imperium, który zresztą stanął w końcu niedaleko. Jest za to humanistycznym pomnikiem pamięci „poległych obrońców Pietropawłowska”.
Dybowski stał także za zbudowaniem pomnika na cześć słynnego francuskiego żeglarza Jean-François de La Pérouse. Zjedzonego przez tubylców atolu Santa Cruz w 1787 roku.
A także za krzyżem na cześć admirała Kruzenszterna. Dowódcy pierwszego rosyjskiego statku, który opłynął kulę ziemską.
Dybowski najwyraźniej nie lubił się nudzić. Świadczy o tym cała jego działalność, ale spójrzmy na tę fotografię.
Rodzina Ajnów, rdzennych mieszkańców Sachalinu. Benedykt zatrzymał się tam na kilka dni w drodze na Kamczatkę. Wykonał to zdjęcie. Także nocą razem ze swoim pomocnikiem Kalinowskim, zakradł się na ajnowski cmentarz, rozkopał kilka grobów i zabrał z nich szereg czaszek i ludzkich szkieletów. Do celów badawczych. Zwykle nie jest to pierwsza rzecz, którą się robi po zejściu na ląd na obcej wyspie. Tutaj jednak widać poczucie specyficznie rozumianej misji. Jak brzmiała? Pozwolimy sobie zacytować samego Dybowskiego:
„badania antropologiczne ostatecznie doprowadzić musza ludzkość do przekonania, że wszyscy jesteśmy braćmi, że wszystkie rasy są zdolne do postępu na drodze kultury i cywilizacji, że obowiązkiem antropologów jest usunięcie przesądów rasowych”.
Ale Sachalin to nie tylko Ajnowie. W czasach Dybowskiego była to już wielka kolonia karna, gdzie zsyłano wszelkiego rodzaju przestępców w rozumieniu władzy carskiej. W dwadzieścia lat później na wyspę przybył w łańcuchach inny Polak Bronisław Piłsudski, późniejszy badacz Ajnów. Zdjęcia Dybowskiego dokumentują skalę przemocy. Ludzie przykuci do taczek łańcuchami, pchający żelazne wózki, dwunożna siła pociągowa. To sachaliński port Aleksandrowsk.
Na pierwszy rzut oko można powiedzieć sielankowa nadmorska miejscowość. Może co prawda niepokoić stała obecność mundurowych na głównej ulicy jednak nikną w tle.
Ale już widok ładnej drewnianej przystani w porcie jest zapowiedzią tego co dzieje się na wyspie. To ludzie pchający żelazne wózki towarowe.
Dalej jest już tylko gorzej. Aresztanci.
Ciekawe co z tego smutnego spektaklu rozumieli sami Ajnowie? Jak odbierali tę skale ludzkiego cierpienia? Nasuwają się myśli o głębokim zakorzenieniu radzieckiego systemu represji w carskiej przeszłości. Pisał o tym Gustaw Herling Grudziński wspominając swoje wrażenia po przeczytaniu w łagrze książki Dostojewskiego „Wspomnienia z domu umarłych”. Grudziński sam wtedy więzień łagru był zdruzgotany uświadomieniem sobie trwałości systemu opresji, sięgającego głęboko w przeszłość.
Wracając jednak do Dybowskiego jako podróżnika i badacza. W czasie podróży nie marnował okazji, żeby fotografować napotkanych mieszkańców rosyjskiego dalekiego wschodu.
„Giljaka” oraz jego domostwo.
Będąc na Kamczatce Dybowski działał podobnie, czyli fotografował co mógł. Chyba, że to ludzie sami prosili go o zrobienie zdjęcia na przykład tego martwego chłopca.
Można przypuszczać, że zdjęcia kamczadalskich domów to już inicjatywa badacza.
Benedykt Dybowski był człowiekiem o ustalonych poglądach opartych na wierze w humanizm, postęp i naukę. Dlatego z dominującą na terenach Syberii cerkwią prawosławną nie mogły łączyć go ciepłe relacje. Było wręcz przeciwnie o czym łatwo możemy się przekonać czytając jego dzienniki z podróży na Kamczatkę. Często wypominał duchownym szerzenie zabobonu, pijaństwo i obłudę. Pech chciał, ale na statku „Kurier”, którym przybył na Kamczatkę, płynęła też delegacja prawosławna pod wodzą archireja Błagowieszeńska.
„Naiwność mnisza granicząca z nieuctwem najzupełniejszym; żaden wątek rozmowy nie udaje się podtrzymać”.
Tak hierarchę opisuje nasz uczony. A jednak sporo zdjęć z jego kamczackiego albumu dotyczy cerkwi.
Począwszy od soboru w sachalińskim Aleksandrowsku.
Aż po bliżej nieokreśloną uroczystość religijną w samym Pietropawłowsku.
Dom duchownego. Trzeba przyznać sfotografowany z dużego dystansu.
Ale i postacie samych duchownych.
Szkoła, dzieci i duchowny.
Dybowski już dwa miesiące po przyjeździe wyrusza na pierwszy objazd Kamczatki. Do końca swojego pobytu odbył ich kilka. Tutaj starał się godzić obowiązki lekarza, badania przyrodnicze, działalność na rzecz pozyskiwania nowych egzemplarzy wypchanych zwierząt i wszystkie inne liczne inicjatywy którymi sypał jak z rękawa. Oprócz scen z życia w Pietropawłowsku w albumie znalazły się te zdjęcia przedstawiające okolicę odległą od głównej osady, ludzi pracujących nad rzeką, na polu, w lesie, ich zwierzęta, ich łaźnie pod gołym niebem. Jeszcze raz, zwykłe życie.
Na pewno nie wszystko na Kamczatce było dla Dybowskiego taką sielanką. Prymitywny sprzęt fotograficzny, którym dysponował i własnoręcznie zrobione przez niego klisze promowały raczej ciepłą porę i stacjonarne położenie. Dlatego to ich mamy najwięcej. Ale zdarzają się i takie zdjęcia jak to, które dla nas jest ostatnim w albumie.
Podpisane jest lakonicznie: W zaprzęgu.
Jest zima, w tle skały, śnieg. Człowiek z fajką przysiada na saniach zaprzężonych w 8 psów. Oprócz niego na saniach siedzi też dziwna, zawinięta w koce postać. Przywodzi na myśl osobę chorą, transportowaną od albo do lekarza. W tle człowiek ze szronem na brodzie przygląda się całej scenie. Nie wiadomo, gdzie fotografia została uchwycona ani kto na niej jest. Może to zwykła scena z jednego z ponad 1000 dni spędzonych przez Dybowskiego na Kamczatce? Wypełnionych leczeniem ludzi. Ostatecznie taka był tam jego prawdziwa misja.
Dochodzimy do końca albumu, przechowywanego w pietropawłowskim muzeum. Ale zdjęć Benedykt Dybowski wykonał znacznie więcej. Można je także napotkać na naszym portalu w różnych miejscach, pochodzące z różnych źródeł. Najczęściej są to skany z artykułów, które badacz ilustrował obficie swoimi zdjęciami. Ich oryginały niejednokrotnie są nie do odnalezienia lub przepadły w zawieruchach wojennych przechodzących przez Lwów - ostateczne miejsce zamieszkania Dybowskiego.
napisał: Andrzej Dybczak